Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć (recenzja#2)

Bardzo popularne przysłowie mówi: nie wszystko złoto, co się świeci, i niestety sprawdza się to w większości szumnie zapowiadanych, głośnych produkcji. Nie zmienimy tego, bo nie nam wpływać na psychologię marketingu, a i sami nierzadko dajemy się złapać na hasła promocyjne – rzecz ludzka. „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” zdawać by się mogło łapią tak właśnie interesantów na haczyk, pozornie odcinając kupony od wielkich poprzedniczek z uniwersum. Jednak po sensie filmu nikt nie powinien czuć się rozczarowany, zwłaszcza, że w trailerach nie pokazano aż tak wiele.

J.K. Rowling podjęła się napisania scenariusza i objęła stanowisko producenta obrazu „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”, a obietnice zwiastunów oraz wypowiedzi dystrybutorów sugerowały, że będzie to powrót na stare, dobrze nam znane poletko czarodziejskich perypetii, nasyconych charakterystycznym, swojskim już dla nas klimatem – zwłaszcza, że zadaniem zajęła się sama autorka przełomowego cyklu literackiego, zaś pałeczkę reżysera przejął David Yates, odpowiedzialny za cztery ostatnie filmowe odsłony adaptacji. Na szczęście zapowiedzi się myliły i dostaliśmy zupełnie coś innego, niż to, co oferowano nam w poprzednich kinowych produkcjach.

Pierwszą większą zmianą względem poprzedniczki są realia i czas historyczny – dotychczas dane nam było podziwiać współczesne brytyjskie miasteczka oraz ich alternatywne odbicia, otwarte wyłącznie dla magów. W obrazie „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” przenosimy się do barwnego, iście gangsterskiego okresu lat 20., tym razem nie mamy też do czynienia z wyspiarskim regionem, lecz z wielkomiejskim portretem Nowego Yorku. Jak się okazuje, magiczna społeczność wcale nie funkcjonuje w amerykańskim światku tak samo, jak w brytyjskiego dominium. Widać to na niemalże każdym kroku, poczynając od nazewnictwa (u nich „nie-mag” oznacza „mugola”) po sposób zamieszkania i obycia towarzyskiego. Dla przykładu – Magiczny Kongres Stanów Zjednoczonych, analogiczna instytucja londyńskiego Ministerstwa Magii, zakazuje posiadania nadnaturalnych stworzeń, informowania zwykłych ludzi o świecie magicznym i łączenie się z nimi w pary.

Niemniej jednak nie zmienia to faktu, że kultura amerykańska okresu prohibicji mocno odcisnęła się piętnem na czarodziejskiej społeczności – charakterystyczna dla USA kara śmierci, podobnie jak w mugolskim świecie, jest też jednym z ich aparatów prawa. Widać także, iż magowie Nowego Yorku egzystują w iście wielkomiejskim duchu, nie starają się zaszywać w podmiejskich czy wiejskich ustroniach, żyją w metropolii korzystając z pełni jej uroków, jednocześnie silnie się pilnując, aby nie zdradzić swego istnienia, co de facto jest jednoznaczne z samobójstwem. Bardzo ciekawie w czarodziejskich realiach sprawdza się amerykański styl tamtego okresu, przejawiający się zarówno w modzie, muzyce, architekturze czy sposobie spędzania wolnego czasu. Nawet inteligentne rasy świata magicznego dostosowały się, skryte oczywiście w cieniu, do rzeczywistości Stanów Zjednoczonych – nie trudno natknąć się na goblińskiego gangstera albo skrzata „pucyróżdżka”.

Warstwa fabularna – w odróżnieniu od cyklu z Harrym Potterem – nie bazuje już wokół monumentalnych wydarzeń, wielkich przepowiedni i wybrańcu, na którego na każdym kroku czyha śmierć. Zasadniczo to prosta opowieść o młodym Newcie Scamanderze, wybitnym magizoologu, starającym się udowodnić światu czarodziei, że z pozoru drapieżne fantastyczne zwierzęta tak naprawdę nie stanowią większego zagrożenia. Naturalnie intryga obrazu nie zyskałaby dynamizmu ani barw, gdyby bazowała na odkrywaniu i badaniu magicznych stworzeń, dlatego twórcy sprawnym twistem sprawili, że bohater na skutek nieostrożności i zrządzenia losu traci walizkę pełną nadnaturalnych istot. Te trafiają do nie-maga, człowieka o imieniu Jacob Kowalski, który nieopatrznie uwalnia kilka z nich, a protagonista zmuszony jest siłą rzeczy do ponownego zamknięcia ich w kufrze. Ów zarys wydaje się przedstawiać bardzo familijną produkcję, aczkolwiek ma ona też ciemniejszy koloryt. Już sam początek – napad Grindelwalda pokazuje, że coś w tym świecie będzie się dziać, tylko trzeba chwilę na to poczekać. Dodatkowo twórcy zamieścili tutaj wątek niszczącego miasto tajemniczego stwora, na którego tropie jest wyspecjalizowany oddział aurorów na czele z Percivale Gravesem. A że sytuacja jest jaka jest, to podejrzenia padają od razu na Newta, właściciela magicznych stworzeń. Jest tutaj także motyw będący pokłosiem pogromów czarownic z Salem, ale mimo rozbieżności i wielowątkowości wszystko pięknie się splata tworząc spójną, klarowną i zamkniętą fabularnie całość.

Wcielający się w rolę Newta Eddie Redmayne, zdobywca Oscara, pokazuje na planie, że zdobyta przez niego nagroda nie przyszła mu tak po prostu. Kreuje tutaj postać wyrazistą, głęboką oraz, po trosze, sekretną. Talent aktora przejawia się w wielu aspektach gry, jaką musi zadowalać widza i jest bardzo autentyczny, a to coś, co nie udało się Danielowi Radcliffe’owi w odtwarzaniu Harry’ego Pottera. Gorzej wypada tutaj towarzyszka protagonisty, Tina Goldstein (Katherine Waterston), czasem zyskująca sympatię odbiorcy, a czasem grająca tak, jakby sama nie wiedziała, co na planie robi, do tego niestety dolicza się mało ekspresywna mimika w niektórych momentach. Ciekawiej wypada już Jacob Kowalski (Dan Fogler) czy Quennie Goldstein (Alison Sudol), którzy potrafili okazać emocje i wczuć się w swoje role. Percival Graves (Colin Farrell) to rola, która swą tajemniczością oraz nie do końca jasnym w fabule zadaniu podsyca ciekawość widza, zwłaszcza, że kreacja jest nie najgorsza. Mieszane uczucia może za to budzić Credence (Ezra Miller) – nie do końca pasujący do swej postaci, choć starający się, ile się da. Seraphina Picquery (Carmen Ejogo) jakoś niezbyt daje odczuć po sobie, że jest prezydentem magicznego świata Stanów Zjednoczonych. Na koniec wisienka na torcie, czyli Johnny Depp, grający w filmie Grindelwalda – słyszałem, że aktor został tutaj wciśnięty na siłę, ale nie dało się tego odczuć po jego króciutkich pięciu minutach. Wypadł przezroczyście i nie pozostawił po sobie ani negatywnych, ani pozytywnych wrażeń, co nie zmienia tego, że wypełnił swoiste luki fabularne i wyjaśnił niektóre motywy obrazu.

Ścieżka dźwiękowa to coś, o czym można mówić na pewno dużo – pasuje do „Fantastycznych zwierząt i jak je znaleźć”, dopasowana jest do odpowiednich momentów, pobudza zamierzone emocje, niemniej nie jest wyborną ucztą, która zapada w pamięć, mimo że skomponował ją uznany James Newton Howard. Słowem – jest dobra, pasująca, lecz wyparowuje tuż po wyjściu z sali kinowej.

„Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” są zatem czymś, czego nie udało się osiągnąć Davidowi Yatesowi przy pracy nad czterema ostatnimi częściami filmowej adaptacji „Harry’ego Pottera”. Utrzymują uwagę widza, znakomicie rozbudowują uniwersum na innej płaszczyźnie medialnej, dostarczają śmiechu i refleksji, ale też cieszą czystą rozrywką, napięciem oraz barwnym światem przedstawionym – szczególnie w starciu się dwóch zupełnie odmiennych rzeczywistości: tej, jaką zna główny bohater, jak i tą amerykańską. Najwyraźniej J.K. Rowling posiada niejeden talent – tworzenie interesujących i dobrze napisanych powieści to jedno, drugie to intrygujący scenariusz, a trzecie to umiejętna produkcja – i chyba wszystkie te (i nie tylko) atrybuty zostały w obrazie zaprezentowane.