Smartwatch, dziura w ziemi, iPad, dom z sąsiedztwa. U R.L. Stine’a nic nie jest bezpieczne. Dreszczowce to dziesięć opowieści grozy, które nie krzyczą, ale szepczą ci do ucha w środku nocy. Krótkie, proste, nieprzewidywalne. I właśnie dlatego działają. Czy dorosły się wystraszy? Może nie. Ale przypomni sobie ten dreszcz, który leciał kręgosłupem, gdy jako dzieciak patrzył w ciemność pod łóżkiem. I o to chodzi.
Postacie w Dreszczowcach to dzieciaki z sąsiedztwa, z pozoru zwyczajne, ale każdemu coś zgrzyta. Nie mają imion, które zapamiętasz na lata, ale pełnią funkcję lustra dla czytelnika. To ty masz się w nich zobaczyć. Nie chodzi o oryginalność charakteru, ale o prawdę emocji: samotność, niepokój, niezrozumienie. To bohaterowie sytuacji, a nie charakterów – i w konwencji grozy dla młodszych to działa.
Dziesięć opowiadań, dziesięć szybkich dawek strachu. Stine porusza się po klasykach: nawiedzone domy, sobowtóry, przeklęte gadżety, robactwo i tajemnicze dziury w ziemi. Każdy tekst to mini fabułka z twistem, niekoniecznie odkrywcza, ale zazwyczaj satysfakcjonująca. Niektóre historie zaskakują formą lub konceptem, inne jadą na utartym schemacie. Mieszanka oldschoolu i współczesnych tropów wypada całkiem solidnie.
Styl Stine’a to czysta funkcja: pisać tak, żeby przeczytać jednym tchem. Język prosty, komunikatywny, bez metafor i zawijasów, idealny dla młodszych, nostalgicznym dla starszych. Każdy akapit pcha akcję do przodu. Wstępy do opowiadań to przyjemny dodatek, bardziej osobisty, pisany z przymrużeniem oka, jak mała gawęda przy ognisku. Nie ma tu literackich ambicji, ale jest skuteczna narracja.
Groza nie bierze się tu z ciemnych piwnic, tylko z codzienności. Rzeczy znane, dom, szkoła, telefon, zaczynają zgrzytać, pękać, mutować. Stine wykorzystuje ten zgrzyt zmysłowo, ale bez przesady. Nie epatuje, raczej zaszczepia dyskomfort. Nawiedzenie nie musi ryczeć zza drzwi, wystarczy że mruga spod łóżka. To strach użytkowy – do przełknięcia, ale zostawiający osad.
Pod powierzchnią horroru siedzą dziecięce lęki: samotność, presja, odrzucenie, bycie „innym”. Stine nie moralizuje, ale daje przestrzeń do przeżycia – i przetrawienia – tego, co niekomfortowe. Nastoletni bohaterowie radzą sobie lepiej lub gorzej, ale zawsze „jakoś”, co dla młodego odbiorcy jest cenne. Doświadczają tego, co niezrozumiałe i nienazwane, dokładnie jak czytelnik w ich wieku.
Tempo? Błyskawiczne. Każde opowiadanie to sprint, nie maraton. Nie ma tu miejsca na znużenie, albo jesteś zaintrygowany, albo już po wszystkim. Rytm podtrzymuje napięcie, nawet jeśli historia nie do końca siada. Stine wie, jak uderzać, krótko, punktowo, bez przeciągania. Idealne do czytania na raz, do autobusu, do poduszki. Nawet dla dorosłych to przyjemna dawka nostalgicznego dreszczu.