Czy można napisać historię o końcu świata, która zaczyna się jak każde inne popołudnie, od powrotu do domu po pracy, przy radiu w tle i z planami na wieczór, które nagle stają się kompletnie bez znaczenia? Marcin Mortka udowadnia, że nie tylko można, ale też da się to zrobić z nerwem, precyzją i świadomością tego, czego naprawdę boimy się dziś najbardziej.
20:32 to książka z rodzaju tych, które nie dają się łatwo zaszufladkować. To thriller science fiction, ale nie eksplodujący w pierwszym rozdziale. To historia katastrofy, ale nie w skali spektaklu CGI. To także opowieść postapokaliptyczna, choć apokalipsa dopiero się zaczyna. Najtrafniej byłoby powiedzieć, że to studium upadku, nie tylko cywilizacji, ale też naszych wyobrażeń o stabilności, zaufaniu i granicach między „zwyczajnością” a chaosem.
Mortka zabiera nas do dnia, który zaczyna się jak każdy inny. Jest 16 listopada 2024 roku. Piotr i Irmina, zupełnie zwykłe małżeństwo, wsiadają do samochodu o 18:54. O 20:32 świat, jaki znali, przestaje istnieć.
Największą siłą tej książki jest jej pozorna codzienność. Bohaterowie to nie żadne archetypiczne jednostki gotowe na wszystko. Piotr i Irmina są nieporadni, zmęczeni, w swoim małżeństwie zbyt cisi. I właśnie dlatego działają. Czytelnik może z nimi iść. Ich lęki to nasze lęki. Ich bezradność, nasza. A gdy w tle pojawia się inwazja… to nie jest wybuch czy flota nad stolicą. To najpierw radio, które przestaje nadawać. To blackout. To wzrok sąsiada, który nie chce powiedzieć, co widział.
Mortka gra ciszą, pauzą, niepewnością. Rezygnuje z efektownych scen na rzecz napięcia. A napięcie tu narasta jak szmer, stopniowo, niewygodnie, gęsto. Im mniej wiemy, tym więcej czujemy. Im bardziej jesteśmy zdezorientowani, tym bardziej chce się czytać dalej.
Świetnie wypada też aspekt społeczny. 20:32 to nie tylko opowieść o końcu cywilizacji, ale i o tym, jak bardzo już teraz jesteśmy rozedrgani. Jak mało potrzeba, by pękła cienka warstwa porządku. Mortka dotyka problemów depresji, izolacji, złamanych więzi międzyludzkich i to bez patosu. Po prostu pokazuje, jak bardzo jesteśmy już zmęczeni. Jak nie jesteśmy gotowi.
Narracja prowadzona jest blisko bohaterów. Trzecioosobowa, ale osobista. Każda emocja, każda wątpliwość, każde spojrzenie mają znaczenie. Akcja toczy się szybko, ale bez pośpiechu. To nie jest „lećmy, bo coś się dzieje”, to „zostańmy, bo nie wiemy, co się dzieje, i to nas przeraża bardziej niż cokolwiek innego”.
Nie znajdziecie tu efektownych eksplozji, ale za to poznacie sąsiadkę, która zbyt długo patrzy przez wizjer. Nie będzie dzielnych żołnierzy, ale będzie chłopak, który nie wie, czy zostać z rodziną, czy iść szukać zasięgu. I choć wszystko to rozgrywa się w Polsce, konkretnie w okolicach Gniezna i Poznania, to bardzo łatwo uwierzyć, że mogłoby wydarzyć się gdziekolwiek.
I może właśnie dlatego ta książka działa tak dobrze.
20:32 to thriller, który nie szuka fajerwerków. To opowieść o tym, że strach zaczyna się, zanim padnie pierwszy strzał. To nie historia o walce z najeźdźcą, ale o tym, co dzieje się w nas, kiedy znikają wszystkie stałe punkty odniesienia. Mortka pokazuje, że o wiele trudniej jest nie zwariować niż zabić potwora.
Zakończenie? Nieoczywiste. Zostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Ale to dobrze. Bo przecież w prawdziwym końcu świata nie ma planszy „game over”. Jest tylko cisza. I to, co zrobisz z następnym oddechem.
Dla fanów Mortki przyzwyczajonych do jego bardziej rozrywkowego oblicza, 20:32 może być szokiem. Ale to bardzo dobry szok. Pokazuje, że autor potrafi wyjść poza ramy i stworzyć coś dużo cięższego, bardziej wymagającego, ale i bardziej zapadającego w pamięć.
Czytając tę książkę, trudno nie myśleć o tym, co by się zrobiło na miejscu bohaterów. Czy uciekać? Czy zostać? Czy zaufać obcemu? Czy ratować tylko siebie? To pytania, których nie da się zbyć. I to właśnie czyni 20:32 książką, która zostaje pod skórą.