Kiedy czytasz o pracy w zoo pełnym smoków, feniksów i kelpie, myślisz: bajka. Ale Strażniczka feniksa S.A. MacLedan to nie bajka. To cozy fantasy pełne ciepła, ale też nieoczywistego ciężaru, bo między czyszczeniem smoczych łusek a karmieniem gryfów przemykają samotność, rywalizacja, strach przed porażką i potrzeba bycia kimś ważnym. To książka, która zamiast porywać akcją, daje chwilę na zatrzymanie się i spojrzenie na siebie z dystansu. Tylko z feniksami w tle.
Główna bohaterka, Aila, to nie żadna wybranka losu. To dziewczyna, która harowała na studiach, pokonywała swoje fobie i przegrywała tyle razy, że powinna się dawno poddać. Ale się nie poddała. I w końcu trafiła tam, gdzie chciała, do słynnego zoo w San Tamculo, jako opiekunka feniksów. Spełnienie marzeń? Tak, ale raczej w stylu: „zrealizowałam cel, teraz muszę udowodnić, że nie jestem pomyłką”.
Aila od pierwszych stron jest bohaterką, którą jedni pokochają za autentyczność, a inni… będą chcieli nią potrząsnąć. Ma w sobie coś bardzo ludzkiego, lęk społeczny, niepewność, umiejętność komplikowania każdej interakcji. Momentami zamyka się w sobie tak skutecznie, że trudno się do niej przebić, nawet jako czytelnikowi. Ale jej rozwój jest wyraźny i bardzo satysfakcjonujący. To jedna z tych postaci, których zmiana nie przychodzi łatwo ani spektakularnie. Po prostu, rośnie, krok po kroku, jak pisklę feniksa w ogniu.
Obok niej jest Luciana, blond piękność, ukochana przez media i gryfy, dawna rywalka ze studiów. To z nią Aila będzie musiała nauczyć się współpracować. I to właśnie ich relacja, pełna napięcia, nieufności, ale też fascynacji, jest jednym z mocniejszych punktów książki. Nie jest to tani enemies-to-lovers, tylko coś bardziej nieoczywistego. Dwie dziewczyny, które miały być swoimi przeciwieństwami, a okazują się sobie o wiele bliższe, niż przypuszczały. I nie, nie mówię, że od razu idą razem w zachód słońca. Ale to, co się między nimi dzieje, jest prawdziwe. Zbudowane na rozmowach, drobnych gestach i decyzjach, które wiele kosztują.
W tle mamy wątek kryminalny, zniknięcia feniksów z innego zoo, kłusowników i podejrzenia, że San Tamculo nie jest tak bezpieczne, jak się wydaje. Ale nie oczekuj tu nagłych zwrotów akcji ani sensacyjnego tempa. To bardziej opowieść o tym, jak niepewność rozkłada się od środka. O tym, jak się walczy o coś nie mieczem, tylko cierpliwością, ekspertyzą i rozmową.
Największą siłą tej książki jest świat. Zoo San Tamculo żyje. Feniksy mają konkretne zwyczaje, smoki potrzebują określonej diety, kelpie mają swoje humory. Codzienność opiekunów przypomina trochę dokument przyrodniczy wymieszany z magiczną opowieścią. I działa to zaskakująco dobrze. Autorka zadbała o to, żeby nawet najbardziej baśniowe stworzenia miały swoje miejsce w ekosystemie, potrzeby, rytuały. Dzięki temu całość nie jest oderwana od rzeczywistości, tylko osadzona, dziwnie, ciepło i naturalnie.
Styl MacLedan może nie każdemu przypaść do gustu. Jest spokojny, miejscami rozwlekły. Wiele miejsca poświęcone jest emocjom bohaterki, jej analizom, zmaganiom wewnętrznym. Czasem można mieć wrażenie, że kręcimy się w kółko, zwłaszcza w pierwszej połowie książki. Ale to też część uroków cozy fantasy, tu nie chodzi o bieg, tylko o to, żeby dojść na miejsce w swoim tempie.
A w tym tempie czekają też inne smaczki, Connor, opiekun smoków, z którym Aila gubi język, ale nie traci głowy. Wątki rodzinne, które z początku tylko wspomniane, z czasem zyskują znaczenie. No i cała społeczność zoo, zgrana, złośliwa, wspierająca, czasem irytująca, ale tak żywa, że człowiek naprawdę chce tam być.
Na koniec, jeśli ktoś szuka książki, która otula, zamiast szarpać za włosy, Strażniczka feniksa będzie dobrym wyborem. Nie wszystko tu zagra idealnie. Nie ma dynamicznych cliffhangerów ani wielkich bitew. Ale jest dziewczyna, która się boi, a mimo to idzie dalej. Jest świat, który przypomina, że każda istota, nawet mityczna, potrzebuje opieki, zrozumienia i czasu. I są feniksy, które odradzają się z popiołów. Jak Aila. Jak każdy, kto kiedyś czuł się niewystarczający.