Kawerna: Gazeta Fantastyczna
MEDIA
Kategorie: Recenzje

RECENZJA: W świetle nocy | Jak nie zginiesz z nudów, to może przeżyjesz po śmierci

Wyobraź sobie, że zasypiasz jako zwykła dziewczyna, studentka, może trochę przemęczona, może trochę rozbita życiem, a budzisz się… jako wampirzyca. I nie, nie ma tu romantyzmu w stylu “nagle odkrywasz swoją moc i piękno wieczności”. Jest raczej zdziwienie, niedowierzanie i chęć natychmiastowego rzucenia tym wszystkim w cholerę. Tak zaczyna się W świetle nocy Mileny Wójtowicz, książka, która wzięła klasyczny motyw przemiany w wampira, wrzuciła go do blendera z BHP, coachingiem, strzygami, czupakabrą i garścią żartów sytuacyjnych. A potem nacisnęła „turbo”.

Aśka Myszkowska, bohaterka tej opowieści, to postać, jakiej w polskiej fantastyce brakowało. Zamiast dramatycznej heroiny łkającej za utraconym człowieczeństwem, dostajemy dziewczynę z rozsądkiem. Taką, co zamiast westchnąć na widok wampirzego pięknisia, analizuje sytuację i wystawia czerwoną kartkę. A że trafiła do gniazda, które bardziej przypomina sekciarski dom poprawczy niż nieśmiertelną rodzinę, to w zasadzie trudno się jej dziwić. Po jednej nocy ewakuuje się szybciej niż student z egzaminu ustnego bez przygotowania.

I tutaj pojawia się ona, Sabina Piechota, królowa nienormatywnego BHP, strzyga o sercu zimnym jak mrożonka z Biedry i słabości do słodyczy. Dla tych, którzy znają Post Scriptum, tak, to ta sama Sabinka. Dla nowych, czeka was przyspieszony kurs „jak przetrwać w świecie, gdzie czupakabra może podgryźć ci stopy, a lawendowa świeczka to więcej niż wystrój wnętrz”. Sabina przejmuje Aśkę pod swoje skrzydła (czy raczej pazury), wdraża ją w życie po życiu i uczy jednej z ważniejszych zasad: jak ktoś robi z ciebie bezbronnego kwiatuszka, to uciekaj szybciej niż tygrys z cyrku.

Fabularnie książka trzyma się ram prostej historii o dorastaniu. Tylko że to dorastanie ma miejsce już po śmierci, w towarzystwie natrętnego stalkera-wampira, demonicznego prawa pracy i czupakabry, która wygląda jak połączenie pitbulla z jeżem, ale ma duszę psiaka ze schroniska. Aśka musi odnaleźć się w nowej roli, ogarnąć realia bycia wampirem i nie dać się wciągnąć w chore układy. Do tego dorzucamy humor sytuacyjny, cięte dialogi i cały urok tego brzeskiego uniwersum stworzonego przez Wójtowicz.

I trzeba przyznać, autorka wie, co robi. To nie jest książka, która udaje coś więcej niż jest. Nie będzie epickiej bitwy dobra ze złem, nie ma dramatycznych zwrotów akcji, które przewracają świat do góry nogami. Ale za to dostajemy błyskotliwą, pełną absurdu i autoironii historię o tym, że nawet po przemianie w wampira trzeba jakoś żyć. Znaleźć mieszkanie, dojść do ładu ze swoją dietą i uniknąć relacji, które od początku śmierdzą manipulacją na kilometr.

Aśka nie jest superbohaterką. Nie ma specjalnych mocy, nie staje się nagle królową wampirów. Jest po prostu dziewczyną, która musi ogarnąć życie po śmierci. I robi to… po swojemu. Chwilami ostrożnie, czasem zaskakująco odważnie. I to sprawia, że łatwo się z nią zżyć. Nie jest to kolejna Mary Sue z wielką misją. To bohaterka, która bardziej przypomina ciebie niż Bellę Swan. Tyle że z kłami.

Najlepsze w tej książce jest to, że nie traktuje siebie zbyt poważnie. Autorka puszcza oko do czytelnika co kilka stron. Czy to w komentarzach Sabiny na temat romantyzowania przemocy, czy w absurdalnych scenach szkoleniowych dla świeżo przemienionych, czy w dialogach, które brzmią jak z kabaretu dla istot nadprzyrodzonych. A wszystko to podlane popkulturowym sosem, od Supernaturala, przez rozterki egzystencjalne, aż po wyśmiewanie utartych schematów z literatury paranormalnej.

Jasne, nie wszystko tu działa idealnie. Humor, chociaż trafny, może się czasem wydać przesadzony, jeśli ktoś nie lubi zbyt dużej dawki żartów w jednej scenie. Fabuła jest dość przewidywalna, a zakończenie nie wbija w fotel – raczej zostawia lekki niedosyt niż efekt „wow”. Ale mam wrażenie, że to celowy zabieg, bo ta książka nie ma być thrillerem, tylko inteligentną komedią o tym, że czasem najgorsze, co może ci się przytrafić, to nie śmierć. Tylko to, co przychodzi po niej.

Na plus wypadają też postacie drugoplanowe. Edzio-czupakabra to istna perełka, przerażający z wyglądu, kochany z charakteru, totalnie rozbrajający. Sabina jak zwykle kradnie sceny, w których się pojawia. A „gniazdo”, od którego wszystko się zaczyna, jest napisane tak sugestywnie i dusznie, że masz ochotę zamknąć wszystkie okna w swoim mieszkaniu, na wszelki wypadek.

W świetle nocy to książka, która nie próbuje być czymś, czym nie jest. To nie jest high fantasy, to nie dramat obyczajowy z nutą paranormalu. To pełnokrwista (nomen omen) komedia urban fantasy, w której nienormatywni muszą się zmierzyć z bardzo normatywnymi problemami: relacje, praca, mieszkanie, jedzenie… krwi. I BHP. Bo jak mówi Sabinka: „Nieprzestrzeganie przepisów może grozić śmiercią. Albo gorzej – powrotem do gniazda”.

Czy warto? Zdecydowanie. Jeśli masz ochotę na coś lekkiego, zabawnego, z błyskotliwymi bohaterami i klimatem, który łączy wieczorne seanse serialowe z potworem w szafie i szkoleniem z zasad bezpieczeństwa, to ta książka jest dla ciebie. To trochę jakby The Office spotkało Buffy i poszło na piwo z ekipą z „Post Scriptum”.