Trzeci tom przygód Norberta Krzyża to powrót do Żywca, gdzie śnieg i zmowa milczenia osiadają na chodnikach z tą samą siłą. Wołanie umarłych to kryminał duszny, zimny i lokalny w najlepszym tego słowa znaczeniu. Michał Zgajewski nie zmienia formuły, nadal stawia na prowincjonalną klaustrofobię, napięcie snute nie w krzyku, ale w szeptach i bohatera, który ma więcej demonów niż sumienia. I choć tym razem Krzyż nie wchodzi w sprawę z marszu, wiadomo, że kiedy Żywiec dusi się nowym „samobójstwem”, on nie będzie potrafił przejść obok.
Detektyw, który miał się ustatkować, sprzedawać rękodzieło i być dobrym ojcem, wraca na stare tory, bo zna Grochowskich zbyt dobrze, żeby im wierzyć. I zbyt dobrze, żeby udawać, że śmierć Mateusza Grochowskiego to tylko pech i depresja. Szybko okazuje się, że zmarły przed śmiercią szukał informacji o własnym ojcu. A im więcej Krzyż grzebie w przeszłości, tym wyraźniej widać, że w tej rodzinie od lat nikt nie był czysty.
Zgajewski znowu robi to, co wychodzi mu najlepiej. Bierze zamkniętą społeczność, gdzie wszyscy wszystko wiedzą, ale nikt nic nie powie, i wrzuca w to śledztwo, które pączkuje jak grzyb po deszczu. Z jednego samobójstwa robi się sprawa o przeszłość, porwanie, seanse spirytystyczne i lokalną przestępczość. A w tle Czarny Dom, miejsce-widmo, które powraca z poprzednich tomów i znów zostaje ledwie muśnięte, choć coraz bardziej intryguje.
Tu jednak trzeba uczciwie przyznać, nie wszystko zagrało. Choć klimat nadal potrafi wciągnąć, a narracja ma tę znajomą zgryźliwość Krzyża, jego emocjonalny rozkład zaczyna przeważać nad sprawą. W poprzednich tomach był cyniczny, ale czujny. Sarkastyczny, ale skuteczny. Teraz chwilami przypomina cień samego siebie. Alkohol, rozterki, użalanie się, to wszystko dałoby się przełknąć, gdyby nie to, że w pewnym momencie zaczyna to dominować nad wątkiem kryminalnym. A szkoda, bo zagadka naprawdę trzyma poziom.
Fabuła rozwija się powoli. Napięcie jest budowane detalem, rozmową z medium, zdjęciem w ramce, wspomnieniem sprzed lat. To nie thriller z wybuchami, tylko raczej chłodny, górski noir, który oddycha wolno i głęboko. Zimno czuć na każdej stronie. Autor bardzo świadomie używa przestrzeni – Babia Góra, zasypane ulice, zamglone zaułki, wszystko tworzy tło nie tylko fizyczne, ale emocjonalne. Przesądy i tajemnice lepią się tu do ludzi jak śnieg do butów.
Wadą jest to, że postaci drugoplanowe wypadają blado. Rodzina Grochowskich nie ma tej głębi, jakiej można by oczekiwać po takim szkielecie fabularnym. Przestępcy są sztywni jak z kiepskiego scenariusza TV. Nawet medium, choć potencjalnie ciekawa postać, służy głównie jako przekaźnik fabularny. Brakuje pogłębienia, szczególnie że cała historia orbituje wokół ludzi, którzy mają coś do ukrycia. A ci, którzy mogliby być barwni, zostają tylko tłem.
Zgajewski nadrabia jednak stylem. Narracja jest zgrabna, miejscami celnie kąśliwa, a język wyważony. Krzyż, mimo swoich słabości, nadal ma głos, który chce się czytać. To opowieść pisana z dystansem, ale nie chłodna. Tylko nieco przymglona, jakby autor sam wiedział, że tym razem więcej jest emocji niż logiki. Ale może właśnie taki miał być ten tom. Bardziej o zmęczeniu, o strachu przed przeszłością, o tym, że nie da się tak po prostu zostawić tego, co się kiedyś zrobiło lub czego się nie powiedziało.
Czy warto? Jeśli ktoś szuka czystego kryminału, może się zniechęcić. Jeśli jednak chodzi ci po głowie historia z duszą, z zimnem w tle i detektywem, który wali się na łeb, ale mimo wszystko idzie dalej, to Wołanie umarłych spełni oczekiwania. Nawet jeśli nie porywa jak poprzednie tomy, to zostawia po sobie cień. Taki, który wchodzi w człowieka gdzieś głębiej i długo nie chce wyjść.