Kawerna: Gazeta Fantastyczna
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Filmy, Recenzje

RECENZJA: Thunderbolts* | Marvel podnosi się z kolan?

Nie tak miał wyglądać MCU. Po latach dominacji, ostatnie fazy kinowego uniwersum Marvela bardziej przypominały gabinet osobliwości niż spójną narrację. Było dużo szumu, niewiele treści. I wtedy nadszedł Thunderbolts*. Film z asteriskiem w tytule, ale bez gwiazdek w przekazie: szczery, bezpośredni, zadziorny. Nie o herosach, ale o tych, którzy nie zasłużyli na pomnik. I dlatego są ciekawsi.

Jake Schreier (Beef) i scenarzyści Eric Pearson i Joanna Calo zrobili rzecz niezwykłą: przywrócili MCU duszę. Zamiast konstruować kolejny most do fazy 6, postawili na historię, która sama się broni. To opowieść o zlepie postaci porzuconych przez system, ukształtowanych przez przemoc, wyplutych przez historię. Yelena Belova (Florence Pugh), Ghost (Hannah John-Kamen), John Walker (Wyatt Russell), Taskmaster (Olga Kurylenko), Red Guardian (David Harbour), Bucky Barnes (Sebastian Stan) i… Bob (Lewis Pullman). To nie jest drużyna marzeń. To śmietnik MCU, ale podany z miłością i uwagą, jakich od lat nie doświadczyliśmy.

Film otwiera scena akcji – jakże inna od klasycznych marvelowskich otwarć. Yelena znużona życiem zabójczyni, szuka czegoś innego. Jej „ostatnia misja” dla Val (Julia Louis-Dreyfus, cudownie jadowita) ma być prosta. Oczywiście nie jest. Szybko okazuje się, że nie ona jedna została wciągnięta w pułapkę. I tak rodzi się ten dziwny, pokraczny zespół – antybohaterowie z PTSD, bez wzniosłych celów, ale z rosnącą świadomością, że muszą wziąć odpowiedzialność za siebie nawzajem.

To właśnie postacie są sercem filmu. Nie walka z wielkim złym. Bo tu główny przeciwnik – Val – nie daje się pokonać w konwencjonalny sposób. To system, cynizm, polityka. Tu nie wystarczy przyłożyć pięścią. Trzeba zrozumieć, przepracować, przetrwać. W tej konwencji przemoc nie jest rozwiązaniem, lecz symptomem. I tu tkwi siła Thunderbolts*film akcji, który nie boi się zatrzymać i zapytać, skąd się bierze ból.

Florence Pugh jako Yelena wyznacza ton. Jej postaci wreszcie dano przestrzeń – emocjonalną, fizyczną, narracyjną. Jej scena otwierająca film to nie tylko pokaz umiejętności, ale też emocjonalnego zagubienia – poczucie pustki i nieadekwatności, które rzadko bywa pokazywane w komiksowych adaptacjach z taką szczerością. David Harbour jako Red Guardian to z kolei cudowny kontrapunkt: komediowy, ale niegłupi. W jego Alexeiu czuć rozczarowanie światem, ale i autoironię – to postać przerysowana, ale nie karykaturalna.

Sebastian Stan w roli dojrzalszego Bucky’ego pokazuje, że trauma nie musi oznaczać stagnacji – może prowadzić do zmiany. Jego rola, choć mniej obszerna niż u innych, rezonuje przez cały film: oto człowiek, który po raz pierwszy wie, kim chce być. I wreszcie Lewis Pullman jako Bob, a.k.a. Void – postać, która może stać się nowym kultowym bohaterem – łamiącym granice moralne i gatunkowe. Jego rozdarcie, między delikatnością a przemocą, między amnezją a przebłyskami prawdy, buduje najbardziej poruszający wątek filmu.

Sceny akcji? Spektakularne. Ale to nie one definiują Thunderbolts*. Montaż? Precyzyjny. Zdjęcia Andrew Droz Palermo budują klimat, który raz przywołuje graficzną stylizację komiksu, raz realistyczny brutalizm politycznego thrillera. Kompozycje kadru często wspierają emocjonalną niestabilność postaci – szczególnie w scenach z Bobem, gdzie kolory, ostrości i tła płynnie się rozmywają. Ale tym, co zapada najgłębiej, jest emocjonalne jądro filmu: rozmowy, spojrzenia, cisze. Zamiast bezrefleksyjnej destrukcji, dostajemy opowieść o tym, co znaczy żyć z winą. I czy można ją przepracować, nie mając szansy na zadośćuczynienie.

Ścieżka dźwiękowa nie krzyczy, ale współoddycha z rytmem filmu. Humor, choć obecny, nigdy nie niweczy dramatyzmu – najlepiej widać to w relacji Yeleny i Red Guardiana, gdzie ironia nie jest tarczą, ale sposobem na przetrwanie. Nawet postacie drugo- i trzecioplanowe – jak Ghost czy Taskmaster – mają momenty, które dodają im głębi. I choć nie wszystkie zostały rozwinięte tak, jak na to zasługują, czuć, że twórcy mają na nie pomysł.

Thunderbolts* to MCU, które się nauczyło. Zamiast zalewać ekran efektami, skupia się na ludziach. Zamiast budować kolejny etap, buduje emocje. Nie wszystko tu działa: niektóre postacie są ledwie zarysowane, finał nieco zbyt czysty, a konkluzja może wydać się zbyt ugładzona. Ale nie szkodzi. Bo film robi to, co powinien: przypomina, po co kiedyś kochaliśmy to uniwersum.

To także film o zdrowiu psychicznym, o lękach i pustce, którą nosimy w sobie. O tym, że niektórych przeciwników nie da się pokonać siłą. Czasem najlepsze, co można zrobić, to spojrzeć im w oczy. I przetrwać. Taka jest właśnie filozofia Thunderbolts*film, który uczy, że czasem najtrudniejsze misje to te, które rozgrywają się wewnątrz.

Marvel wstaje z kolan? Nie wiem. Ale jeśli tak, to Thunderbolts* jest pierwszym krokiem. I to bardzo pewnym.