„Lunatycy” Adama Fydy i Marka Ospalskiego to dzieło, które nie adaptuje Żuławskiego: ono z nim dialoguje. Podobnie jak literacki pierwowzór, komiks unika łatwych odpowiedzi i jednoznaczności. Choć korzysta z motywów Na srebrnym globie, nie traktuje ich jak szkicu technicznego, który trzeba odwzorować, lecz jak minerały w skale – cenne, ale dopiero szlif nadaje im kształt. Fyda i Ospalski decydują się na twórczą reinterpretację, która bardziej eksponuje nastrój i egzystencjalne napięcie niż dosłowność fabularną.
Od strony narracyjnej Lunatycy to esencjonalna mieszanka retro-fantastyki, hard SF i lovecraftowskiego horroru. Zaskakujące? Tylko pozornie. Przecież sam Żuławski tworzył u progu nowoczesności, zafascynowany scjentyzmem, ale też przesiąknięty niepokojem wobec tego, co obce, odległe, niesprawdzalne. Podobnie Fyda, snując opowieść o pierwszej misji księżycowej z 1913 roku, konstruuje rzeczywistość alternatywną, a jednocześnie mrocznie znajomą. To historia o podróży, która szybko staje się metafizycznym zejściem pod powierzchnię człowieka.
Narracja, choć oparta na prostym schemacie wyprawy, nie prowadzi czytelnika za rękę. Przeciwnie, operuje ciszą, atmosferą, fragmentem. Bohaterowie to nie herosi, lecz cienie ludzi, którzy coraz bardziej nikną w bieli księżycowego pyłu. Tutaj nie ma dialogów pełnych patosu, jest za to napięcie, niepokój i – z czasem – absolutna samotność. Fyda, jako scenarzysta i rysownik w jednej osobie, wykorzystuje medium komiksu w pełni: kadry pulsują nie tyle treścią, co klimatem, brakiem, niewypowiedzianym.
Trudno przecenić znaczenie warstwy graficznej. Rysunki Fydy są precyzyjne, ale nie chłodne; szczegółowe, ale nie manieryczne. Nie epatują efektem, tylko budują nastrój. Srebrny glob nie jest pusty, jest pełen niuansów, struktur, pustki emocjonalnej. To księżyc Żuławskiego, ale przepuszczony przez estetykę Fritza Langa, Zdzisława Beksińskiego i kadry z kronik przedwojennej Polski. Ten kontrast między futurystyczną misją a estetyką Belle Époque nadaje całości melancholijny, niemal funeralny charakter.
Choć „Lunatycy” nie są adaptacją per se, ich siłą jest właśnie świadomość dialogu z tradycją. To nie tylko Żuławski: widoczne są też echa Conrada, Lema, Ballarda. Ale najbardziej wyraźna jest obecność… ciszy. Lunatycy to komiks, który milczy wymownie. Rzadko który tytuł potrafi tak sugestywnie wykorzystać brak słów do budowy znaczenia. Gdy bohaterowie znikają w ciemnej stronie Księżyca, nie potrzebują już dialogu, czytelnik i tak czuje ich strach.
Jeśli miałbym wskazać słabości, można by tę historię wydłużyć. Niektóre wątki zarysowane są szkicowo, jakby urwane, ale może to celowe? W końcu Na srebrnym globie też urywa się tam, gdzie powinno się wszystko zacząć. Może więc właśnie w tej niedopowiedzeniu tkwi największa siła Lunatyków: to komiks, który nie podaje sensu na tacy, lecz zmusza do grzebania w sobie.
Ostatecznie to opowieść o upadku: nadziei, wiary, człowieczeństwa. Ale nie w tonie katastroficznym. Bardziej w tonie ciszy po ostatnim kroku. Kiedy nie wiesz, czy to już koniec, czy jeszcze tylko echo. Lunatycy nie krzyczą. Oni śnią. I zapraszają nas do tego snu, jeśli tylko odważymy się wejść.