Trzeci tom Rodu Harkonnenów to nie tylko domknięcie trylogii będącej prequelem do „Diuny”. To próba odpowiedzi na pytanie, gdzie kończy się polityczna gra, a zaczyna osobista obsesja. Brian Herbert i Kevin J. Anderson, choć daleko im do subtelności ojca całego cyklu, oferują komiks, który brutalnie i bezlitośnie pokazuje, skąd tak naprawdę biorą się wielkie wojny o przyprawę. I dlaczego nikt nie pozostaje w nich czysty.
Narracyjnie seria pozostaje wierna konwencji wielowątkowego dramatu imperialnego. Giedi Prime, Ix, Arrakis i Kaladan to nie tylko scenerie, ale pola minowe, gdzie każdy ruch bohatera oznacza zdradę, upokorzenie albo śmierć. W tym zamknięciu sagi śledzimy ostatni akt zderzenia dwóch mentalności: Atrydów, jeszcze nie całkiem świętych, i Harkonnenów, jeszcze nie całkiem potworów. Najbardziej przejmuje jednak upadek Dominika Verniusa, zniszczonego przez Imperatora Elrooda i własne złudzenia. Jego gniew, rozciągnięty na dziesiątki stron, to echo osobistych strat i politycznych zdrad, które uformowały późniejszą epokę Diuny.
W postaci barona Vladimira Harkonnena twórcy nie szukają już cienia moralnej ambiwalencji. Jest brutalny, chory, zdegenerowany, nienawidzi wszystkich i wszystkiego. A jednak coś w nim pęka. Jego konfrontacja z Bene Gesserit, które zainfekowały go chorobą, nie przynosi żadnej katharsis – to zimna wojna w mikroskali, której stawką nie jest pokój, lecz wyłącznie dominacja. Wydaje się, że w tym uniwersum nikt nie prowadzi już dialogu, tylko negocjuje przetrwanie.
Opowieść o Kailei Vernius i jej relacji z Leto Atrydą wprowadza dodatkowy poziom napięcia. Nie chodzi już o miłość czy lojalność, ale o pozycję, manipulację i przeżycie w świecie, gdzie każde uczucie może zostać użyte przeciwko jego właścicielowi. Kailea, przedstawiona jako kobieta pozbawiona złudzeń, nie zyskuje sympatii, ale jej desperacja wybrzmiewa mocno i prawdziwie. Tym bardziej że kontrapunktem staje się Jessika – młoda adeptka Bene Gesserit, która wnosi na scenę pozory delikatności i porządek starego planu.
Fabuła, jak przystało na produkt sygnowany nazwiskami Herberta i Andersona, jest gęsta, czasem aż do przesady. Rozpiętość wątków, szybkie przeskoki lokalizacyjne i nagromadzenie postaci potrafią zmęczyć. Z drugiej strony – właśnie tego oczekuje wielu fanów Diuny: bogactwa, komplikacji i niejednoznaczności. Choć chwilami przydałaby się redakcja dramaturgiczna, trudno odmówić temu tomowi ambicji i skali.
Rysunki Michaela Shelfera ponownie stanowią jeden z mocniejszych punktów albumu. Styl nieco zmiękczony, z lekkimi wpływami estetyki anime, ale zaskakująco dobrze wpisujący się w brudne i dekadenckie realia galaktycznego imperium. Szczególnie uderza sposób, w jaki ilustrowane są sceny masowych egzekucji czy rozpadających się ciał – surowo, bez kokieterii, z dbałością o psychologiczną prawdę postaci. Shelfer potrafi także oddać napięcie scen kameralnych, w których ważniejszy jest grymas twarzy niż wybuch.
Na osobne uznanie zasługuje sposób, w jaki twórcy traktują czas. Trzeci tom nie spieszy się z finałem, choć wiele wskazuje na to, że część wątków zostanie domknięta dopiero w kolejnym cyklu. To nie wada, ale świadomy wybór – uniwersum Diuny nigdy nie zamyka się w jednym akcie. Nawet śmierć, nawet zemsta to tu tylko kolejne przystanki w większym planie, który i tak nie objawia się w całości.
Czy warto sięgnąć po ten tom? Jeśli ktoś szuka zamkniętej, klarownej historii, może poczuć się przytłoczony. Jeśli jednak jest gotów na kolejną warstwę mitologii Diuny, przepełnioną zdradą, cierpieniem i niespełnioną ambicją, dostanie dokładnie to, czego oczekiwał. Zimny finał, bez ulgi, ale z ciężarem, który zostaje w głowie jeszcze długo po odłożeniu albumu.