Kawerna: Gazeta Fantastyczna
MEDIA
Kategorie: Arcyważne

FELIETON: Co jest w stanie uratować Gwiezdne Wojny?

Galaktyka pod rządami Disneya – wzloty i upadki

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce… marka Gwiezdne Wojny trafiła pod skrzydła Disneya. Gdy w 2012 roku ogłoszono przejęcie Lucasfilmu, fani mieli nadzieję na nowe otwarcie i powrót Mocy. Przez pierwsze lata rzeczywiście dostaliśmy wysyp filmów: sequelową trylogię (Epizody VII–IX) oraz spin-offy. Niestety, początkowa euforia szybko zderzyła się z rzeczywistością. Sequelowa trylogia okazała się narracyjnym bałaganem – każdy kolejny epizod zdawał się zaprzeczać poprzedniemu, co ostatecznie poskutkowało niespójną opowieścią, która zawiodła wielu widzów. Choć “Przebudzenie Mocy” rozbudziło ogromne oczekiwania, finałowe “Skywalker. Odrodzenie” pozostawiło fanów zdezorientowanych. Krytycy i fani pytali wprost: kto zawinił? – brak spójnego planu, zmiany reżyserów, zbyt duża ostrożność czy może nadmierne poleganie na nostalgii? Jedno jest pewne: Disneyowski sequel nie stał się dla nowego pokolenia tym, czym oryginalna trylogia była dla poprzednich. Jak celnie ujęto w The Guardian, nowa trylogia była „niekoherentną porażką” – galaktycznym mezaliansem pomysłów, za który fani obwiniają zarówno J.J. Abramsa, jak i Riana Johnsona, w zależności od obozu.

Disney próbował też rozszerzyć uniwersum pobocznymi filmami. „Łotr 1” został przyjęty ciepło jako klimatyczny epizod poboczny, jednak „Han Solo” zaliczył finansową klapę, co przypisano „zmęczeniu Gwiezdnymi Wojnami” oraz cieniem kontrowersji po „Ostatnim Jedi”. W rezultacie Lucasfilm wstrzymał kolejne filmy kinowe – projekt „Rogue Squadron” Patty Jenkins trafił do zamrażarki, a zapowiadana dawno temu nowa trylogia od Riana Johnsona ugrzęzła w otchłani Przestrzeni Międzygwiezdnej. Zamiast tego skupił się na świecie seriali telewizyjnych na Disney+. I tu początek był obiecujący: „The Mandalorian” (2019) wniósł nową nadzieję na mały ekran. Prosta historia mandaloriańskiego łowcy nagród i uroczego małego Grodu (pardon, Grogu!) skradła serca fanów na całym świecie. Serial udowodnił, że można opowiadać w odległej galaktyce mniejsze, kameralne historie, jednocześnie zachowując ducha oryginału. Baby Yoda stał się ikoną popkultury, a Disney+ zyskał swój flagowy tytuł.

Niestety, kolejne serialowe przedsięwzięcia nie zawsze dorównały temu poziomowi. „The Book of Boba Fett” (2021/22) miał być spełnieniem marzeń fanów kultowego łowcy nagród, a okazał się… dość osobliwą antologią. Serial sprawiał wrażenie niezdecydowanego – sam Boba Fett znika z ekranu na prawie dwie z siedmiu godzin, ustępując pola wątkom Mandalorianina i Grogu. Fani żartowali, że to po prostu „Mandalorian sezon 2.5” z gościnnym udziałem Boby. Choć były momenty przyjemne (jak powrót Cad Bane’a czy widowiskowa jazda na rancorze), całość rozczarowała. Jak zauważył jeden z recenzentów, serial o Fetcie finalnie nie dorównał innym produkcjom Disney+ i rozmienił legendę Boby na drobne. Podobny los spotkał „Obi-Wana Kenobiego” (2022): mimo elektryzującego powrotu Ewana McGregora i Haydena Christensena, seria zebrała mieszane opinie. Magia nostalgii zderzyła się z niespójnym scenariuszem – wielu widzów cieszyło się z pojedynków Obi-Wana z Vaderem, ale narzekało na wtórność i nielogiczności fabuły.

Na szczęście galaktyka nie zginęła w mroku całkowicie. Pojawiły się też jasne punkty w disneyowskiej erze. Przykładem jest „Andor”, serial z 2022 r. (kontynuowany w 2024), który ku zaskoczeniu sceptyków okazał się jednym z najlepszych rozdziałów Gwiezdnych Wojen od lat. Ten polityczno-szpiegowski dramat w realiach imperium urzekł widzów dojrzałym tonem, świetnym scenariuszem i klimatem przypominającym raczej thriller niż space operę. Fani okrzyknęli „Andora” “najlepszym, co spotkało Star Wars od dekad” – padały opinie, że niektóre odcinki to wręcz najlepsze epizody telewizji w historii i najlepsze, co Star Wars miało do zaoferowania. To ogromne słowa, ale nie bez pokrycia: Tony Gilroy tchnął w sagę nowe życie, udowadniając, że w ramach Gwiezdnych Wojen jest miejsce na inteligentne, dorosłe opowieści. Serial „Andor” pokazał genezę rebelii w sposób, który zachwycił krytyków i najbardziej wybrednych fanów – ci drudzy mówili wprost, że to coś, czego w Gwiezdnych Wojnach jeszcze nie było. Podobnie pierwsze sezony „The Mandalorian” nadal cieszyły się uznaniem – sezon 3 wprawdzie wzbudził pewne głosy krytyki za rozluźnienie fabuły, ale wciąż utrzymał solidną widownię (spadek oglądalności finału względem premiery wyniósł zaledwie ~6%, co dowodzi przywiązania fanów). Dowód na to, że iskra zainteresowania jeszcze tliła się w galaktyce.

Dokąd zmierza saga? Plany filmowe na 2025 i dalej

Po burzliwym okresie eksperymentów Disney zrozumiał, że nie da się budować przyszłości sagi bez nauki na błędach. Od premiery „Skywalker. Odrodzenie” minęło już kilka lat – to najdłuższa przerwa bez filmu Star Wars w kinach od czasu premiery oryginalnej Nowej Nadziei w 1977 roku. Dopiero teraz, w okolicach 2025 roku, widać światełko w tunelu i konkretniejsze plany filmowe. Podczas konwentów i eventów (Star Wars Celebration 2023 i 2025) ogłoszono całą gamę projektów, które mają przywrócić Gwiezdne Wojny na wielki ekran. Kluczowe zapowiedzi budzą zarówno ciekawość, jak i ostrożność fanów:

  • Powrót Rey – Ku zaskoczeniu wielu, Daisy Ridley ponownie wcieli się w Rey w nowym filmie osadzonym 15 lat po wydarzeniach z „Skywalker. Odrodzenie”. Ten projekt (roboczo nazywany „New Jedi Order”) ma przedstawić próby odbudowy Zakonu Jedi przez Rey – coś, czego Luke’owi się nie udało. Jak zdradziła Kathleen Kennedy, fabuła osadzona po upadku Najwyższego Porządku pokaże galaktykę w chaosie: Jedi są rozproszeni, a nasza bohaterka próbuje wypełnić obietnicę daną Luke’owi, przywracając zakon i nadzieję. Brzmi ambitnie – pytanie, czy uda się uniknąć błędów sequeli i opowiedzieć świeżą historię. Na stanowisku reżysera tego filmu stanęła Sharmeen Obaid-Chinoy, a wśród scenarzystów wymienia się Stevena Knighta oraz (najnowszy nabytek) Stephena Nolfiego. Co ciekawe, projekt ten przechodził już perturbacje – zmiany scenarzystów, plotki o opóźnieniach – lecz Lucasfilm zapewnia, że wszystko jest na kursie. Premiera? Wstępnie celowano w rok 2027, bo Disney zarezerwował na Gwiezdne Wojny grudniowe okno tego roku. Fani Rey mogą więc zacierać ręce, choć wielu z nich wciąż zadaje sobie pytanie: czy postaci, które nie zyskały pełnej sympatii widowni, uda się teraz nadać nową głębię?

  • Film Dave’a Filoniego – kulminacja serialiDave Filoni, ulubieniec fandomu i uczeń samego George’a Lucasa, otrzymał zadanie przeniesienia serialowego sukcesu na ekran kinowy. Jego planowany film ma połączyć wątki znane z Disney+ i zamknąć pewien rozdział sagi. Chodzi oczywiście o wątki z „The Mandalorian”, „Ahsoki”, „The Book of Boba Fett” i innych serii dziejących się po „Powrocie Jedi”. Można się spodziewać wielkiego finału z udziałem bohaterów tych produkcji – Mandalora Din Djarina, Ahsoki Tano, może nawet wielkiego admirała Thrawna jako antagonisty. Lucasfilm zapowiada, że film skupi się na Nowej Republice i odradzających się niedobitkach Imperium, pokazując eskalację konfliktu między tymi siłami. Brzmi to trochę jak ukoronowanie tzw. „Mando-uniwersum”, które Filoni rozwijał latami. Fani liczą, że duch „Heir to the Empire” (legendarnej trylogii książkowej z Thrawnem) przeniknie do tego filmu. Na razie brak konkretnej daty premiery, ale spekuluje się, że może to być 2026 rok – Disney zapowiedział wtedy pierwszy od siedmiu lat film Star Wars, i wiele wskazuje, że będzie to właśnie dzieło Filoniego albo powiązany z nim projekt o Mandalorianie i Grogu. Co ciekawe, mówi się także o równoległym filmie kinowym „The Mandalorian & Grogu” sygnowanym przez Jona Favreau – ten duet ma podobno trafić na wielki ekran osobno, co sugeruje, że przed Filonim stoi ambitne zadanie koordynacji wielu wątków.

  • Nowe obszary galaktyki – Poza powyższymi, Lucasfilm kusi wizjami filmów, które wykraczają poza sagę Skywalkerów. Reżyser James Mangold (znany z „Logana” czy „Indiany Jonesa 5”) opracowuje koncepcję filmu osadzonego 25 tysięcy lat przed Sagą, opowiadającego o początkach Jedi i odkryciu Mocy. To coś w rodzaju biblijnej opowieści o „świcie Jedi”, totalnie nowy rozdział bez znanych postaci – zapowiedź bardzo intrygująca, bo dotąd filmy nigdy nie sięgały tak daleko w przeszłość. Z kolei świeżo ogłoszony projekt Shawna Levy’ego (reżysera m.in. „Free Guy”) ma zabrać nas 5 lat po Epizodzie IX, ale z zupełnie nowymi bohaterami i wątkiem niepowiązanym z dotychczasową sagą. W obsadzie wymienia się nawet Ryana Goslinga, co podsyca ciekawość, aczkolwiek fandom przyjmuje te nowiny z pewną rezerwą – w końcu zapowiedzi było już wiele, a nie każdy statek doleciał do portu (wystarczy wspomnieć skasowane wcześniej projekty).

Wszystkie te plany filmowe świadczą o jednym: Disney próbuje różnych ścieżek, by tchnąć w Gwiezdne Wojny świeżość. Z jednej strony kusi nostalgią (powrót Rey, znane realia Nowej Republiki), z drugiej chce odkrywać nowe lądy (prehistoria Jedi, nowe postaci). Pytanie, czy ta strategia się powiedzie? Fani nauczyli się ostrożności. Po latach mieszanych doświadczeń, każde nowe ogłoszenie witane jest może nie „znanym gniewem” (to jeszcze nie Imperium kontratakuje), ale raczej ostrożną nadzieją. Zacieramy ręce na myśl o epickich bitwach w kinie, lecz gdzieś z tyłu głowy brzmi nam przestroga: “Miej nadzieję, ale przygotuj się na najgorsze”. Lucasfilm będzie musiał wspiąć się na wyżyny kreatywności, by znów zjednoczyć fanów w zachwycie na sali kinowej.

Zmęczenie fanów i zmiany na mostku dowodzenia

Przez ostatnie lata w fandomie dało się odczuć wyraźny spadek zaangażowania. Dawniej premiera każdego filmu z cyklu była wielkim świętem popkultury – ludzie koczowali w kolejkach, internet płonął od teorii. Dziś? Część fanów wydaje się już zmęczona ciągłymi wzlotami i upadkami marki. „Star Wars fatigue” – to hasło pojawiało się coraz częściej po 2019 roku, gdy okazało się, że jednak można przesycić widownię Gwiezdnymi Wojnami. Zwłaszcza po rozczarowaniach sequelowej trylogii wielu dawnych entuzjastów straciło nieco serca do śledzenia każdej nowinki z odległej galaktyki. Widać to choćby po statystykach oglądalności seriali: „Obi-Wan Kenobi” wystartował rekordowo na Disney+ (miliony widzów rzuciły się zobaczyć powrót ikonicznego mistrza Jedi), ale z odcinka na odcinek zaliczył drastyczny spadek – finał śledziło o prawie 40% mniej widzów niż premierę. Podobny trend dotknął inne serie, którym brakowało dobrego word-of-mouth. Wydaje się, że tylko „The Mandalorian” utrzymał mocną pozycję, budując wierną widownię, podczas gdy reszta tytułów walczyła o utrzymanie uwagi fanów. Nawet internetowe dyskusje na temat nowych odcinków nie rozpalały już takiej gorączki jak kiedyś; czasem większy entuzjazm wzbudzały debaty o starych grach czy komiksach niż o bieżących odcinkach.

Jednocześnie ton dyskusji w fandomie wyraźnie się zmienił. Gwiezdne Wojny zawsze miały oddanych fanów, którzy potrafili żywiołowo dyskutować (pamiętamy przecież spory o Ewoki czy o Jar Jara sięgające lat 80. i 90.). Jednak w erze sequeli i mediów społecznościowych coś pękło. Pojęcia „toksyczny fandom” i „wojny fanbase’u” weszły na stałe do słownika. Po „Ostatnim Jedi” internet zapłonął od podziałów: jedni wychwalali film za odwagę, drudzy mieszali go z błotem za „zniszczenie Luke’a”. Niestety, część dyskusji przerodziła się w zwykły hejt – na twórców, na aktorów (bolesnym przykładem była nagonka na Kelly Marie Tran czy Moses Ingram). Lucasfilm próbował słuchać głosów fanów, ale jak zauważył jeden z branżowych komentatorów, studio zdawało się jednocześnie sparaliżowane decyzyjnie i niewolniczo oddane roszczeniom coraz bardziej toksycznej części fanów. Ta mieszanka – strach przed ryzykiem i próba zadowolenia wszystkich – często kończyła się produktem letnim, który ostatecznie nie zadowalał nikogo w pełni.

W roku 2025 zmiany personalne na szczycie dodatkowo podgrzały dyskusje o kierunku marki. Od lat wiele kontrowersji wzbudzała postać Kathleen Kennedy, prezes Lucasfilmu. To ona stała za sterami Gwiezdnych Wojen przez całą burzliwą erę Disneya – z jednej strony zapewniła marce niesamowite osiągnięcia finansowe (wszak Przebudzenie Mocy pobiło rekordy box office’u), z drugiej strony to w okresie jej rządów doszło do wspomnianych kryzysów twórczych. Część fanów (zwłaszcza internetowych krzykaczy) uczyniła z niej swoisty symbol „wszystkiego, co poszło nie tak” – pojawiały się wzywania do dymisji po każdym potknięciu. Sami twórcy też nie zawsze chwalili współpracę z Lucasfilmem pod jej wodzą, narzekając na niejasne wytyczne i ciągłe zmiany kursu. Wreszcie, jak donoszą branżowe media, Kennedy szykuje się do opuszczenia stanowiska. Plotki głosiły to od dawna, ale na początku 2025 roku wiarygodne źródła (m.in. serwis Puck i magazyny branżowe) podały, że Kathleen Kennedy ogłosi swoje ustąpienie ze stanowiska szefowej Lucasfilmu do końca 2025 roku. Sama zainteresowana w wywiadach potwierdziła, że od jakiegoś czasu rozmawia z Bobem Igerem o planie sukcesji i że zamierza płynnie przekazać stery następcy. To koniec pewnej epoki – epoki, która przyniosła zarówno rekordowe sukcesy finansowe, jak i spadek opinii wśród części fanów. Kto przejmie pałeczkę? Oficjalnie nie znamy następcy, ale nazwiska krążące w kuluarach nikogo nie zaskoczą: Dave Filoni? Jon Favreau? A może ktoś spoza dotychczasowego składu?

Co by nie mówić o decyzjach Kennedy, jedno trzeba jej oddać: potrafiła dobrać i wypromować ludzi, którzy mogą teraz poprowadzić markę dalej. Najlepszym przykładem jest właśnie Dave Filoni – człowiek, który zaczynał od animacji (Wojny Klonów), a stał się kreatywnym guru uniwersum Star Wars. W końcówce 2023 roku Filoni otrzymał awans na Chief Creative Officer Lucasfilmu. Innymi słowy, jest teraz głównym dyrygentem kreatywnym całej marki – nadzoruje zarówno seriale, jak i filmy, uczestniczy od początku w planowaniu nowych projektów i dba, by miały one spójną wizję. Dla fanów to świetna wiadomość, bo Filoni uchodzi za prawdziwego dziedzica ducha Lucasa. Jego awans to sygnał, że Disney zauważył potrzebę silnej, spójnej kierowniczej ręki kogoś, kto „czuje” Gwiezdne Wojny. Być może dzięki temu unikniemy w przyszłości sytuacji, gdzie filmy ciągną sagę w różnych kierunkach bez ładu i składu. Filoni sam porównał swoją nową rolę do bycia częścią „Rady Jedi”, która pomaga innym opowiadać jak najlepsze historie w odległej galaktyce. Brzmi to obiecująco – jakby Moc znów była w równowadze, przynajmniej po stronie kreatywnej.

Jasna strona Mocy: gry wideo i animacje

Co ciekawe, w okresach gdy filmy i seriale wzbudzały gorące spory, inne obszary marki Gwiezdnych Wojen rozkwitały w najlepsze. Mowa tu o grach wideo i animacjach – czyli mediach, które nieco w cieniu hollywoodzkich superprodukcji konsekwentnie dostarczały fanom powodów do radości. Animowane seriale spod znaku Star Wars od lat cieszą się uznaniem jako te, które potrafią uchwycić to coś z magii oryginału. Sztandarowym przykładem jest tu „The Clone Wars” – seria animowana, która startowała niepozornie w 2008 roku, a z sezonu na sezon zdobywała coraz większy szacunek fanów. Kulminacją był siódmy, finałowy sezon „Wojen Klonów” wypuszczony w 2020 na Disney+. Te ostatnie odcinki – ze znakomitą historią Ahsoki Tano na tle upadku Republiki – zachwyciły widzów i krytyków. Serwis Rotten Tomatoes przyznał finałowi 100% pozytywnych recenzji, a krytycy zgodnie uznali, że ostatni rozdział Clone Wars to jedno z najlepszych dokonań w całej sadze Star Wars. Widzieliśmy tam piękne zwieńczenie wątków prequeli, zrealizowane z sercem i rozmachem, jakiego pozazdrościć mogłyby niejedne aktorskie produkcje. Również inne animacje – „Star Wars: Rebels”, nowsze „The Bad Batch” czy eksperymentalne „Visions” – pokazały, że w animowanej galaktyce tkwi ogromny potencjał i odwaga twórcza, czasem większa niż w filmach kinowych. To na animacjach wyrosło całe młodsze pokolenie fanów, które pokochało Star Wars nie przez Luke’a i Hana, a przez Kanana Jarrusa, Ahsokę czy kapitana Rexa.

Równolegle gry wideo osadzone w świecie Gwiezdnych Wojen przeżywały swój renesans. Po latach różnie udanych tytułów, studio Respawn Entertainment trafiło w dziesiątkę grą „Star Wars Jedi: Fallen Order” (2019), przedstawiającą historię młodego Jedi Cala Kestisa ocalałego z czystki. Ta przygodowa gra akcji zdobyła uznanie za wciągającą fabułę i oddanie klimatu sagi. Jej kontynuacja, wydana w 2023 roku „Star Wars Jedi: Ocalały” (Jedi: Survivor), odniosła jeszcze większy sukces. W zaledwie dwa dni od premiery wskoczyła na pierwsze miejsce list sprzedaży w USA, stając się najlepiej sprzedającą grą kwietnia 2023. Co ważne, nie była to tylko kwestia marketingu – fabularnie gra oferowała to, za czym tęsknili fani: emocjonującą, świeżą opowieść w duchu Gwiezdnych Wojen. Prasa branżowa chwaliła Jedi: Survivor za to, że łączy najlepsze elementy sagi (od klimatu „Imperium kontratakuje” po dynamikę prequeli) w interaktywną przygodę, która potrafi wzruszyć i zaskoczyć. Dla wielu fanów single-playerowe gry pokroju Jedi: Fallen Order/Survivor stały się wręcz ulubionymi „filmami” Star Wars ostatnich lat – tyle że sterowanymi padem. Oprócz tego MMORPG „The Old Republic” wciąż ma oddane grono graczy, a na horyzoncie majaczą kolejne obiecujące tytuły (choćby zapowiedziany remake klasycznego Knights of the Old Republic). Słowem, Moc w grach i animacji jest silna – to tam Gwiezdne Wojny odnajdywały swój rytm, gdy główny nurt filmowo-serialowy chwilami go gubił.

Warto zauważyć, że te poboczne sukcesy nie tylko cieszą dla nich samych, ale także pokazują drogę, jaką marka może podążać. „Wojny Klonów” czy „Jedi: Ocalały” udowadniają, że odbiorcy wcale nie pragną wyłącznie odgrzewania starego kotleta z napisem „Skywalker” – jeśli dostaną nowe, dobrze napisane postacie i pasjonujące historie, to chętnie je pokochają. To cenna lekcja dla Disneya na przyszłość: nostalgia nostalgią, ale serca fanów zdobywa się autentycznością i jakością. Czasem lepiej opowiedzieć mniejszą historię dobrze (jak w grze czy animacji), niż wielką sagę byle jak.

Moc, która nie zgaśnie

Podsumowując te burzliwe lata i spoglądając w przyszłość, łatwo popaść w przesadę w którąś stronę. Jedni wieszczyli, że Gwiezdne Wojny po Disneyu są „nie do uratowania” – że magia zginęła gdzieś po drodze, a fandom już nigdy nie będzie zjednoczony. Inni wierzą, że najlepsze dopiero przed nami, bo wyciągnięto wnioski z błędów i teraz, z nowymi filmami i nową kadrą, saga odrodzi się jak Feniks z popiołów na Mustafar. Prawda zapewne leży pośrodku, a może wręcz w zupełnie innym miejscu.

Felieton z natury pozwala na nutę ironii, więc zaryzykuję przewrotną konkluzję: Być może Gwiezdnych Wojen wcale nie trzeba ratować. Bo czy na pewno nasza ukochana galaktyka zginęła? Wystarczy przecież, że każdy z nas… włączy sobie ponownie seans „Nowej Nadziei” albo „Zemsty Sithów”, usiądzie wygodnie i da się ponieść fanfarom Johna Williamsa. Emocje odżywają natychmiast – znów mamy dreszcze, gdy Luke spogląda na dwa słońca Tatooine, znów serce bije szybciej, gdy Yoda unosi X-Winga z bagna. Moc jest w nas i zawsze w nas była – niezależnie od zawirowań kolejnych premier. Czasem wystarczy odkurzyć własne wspomnienia, by poczuć ją na nowo. Nieważne, czy kolejne filmy okażą się arcydziełami czy kolejnymi rozczarowaniami; dziedzictwo Gwiezdnych Wojen jest już na stałe wpisane w popkulturę i w nasze życie. Dlatego zamiast pytać „kto uratuje Star Wars?”, pamiętajmy, że ta saga już dawno uratowała nas – fanów – przed światem bez magii i przygód. A póki my pamiętamy i wciąż ekscytujemy się choćby zapaleniem miecza świetlnego, dopóty Star Wars będą żyć. Jak mawiał Obi-Wan, „niech Moc będzie z nami” – w kinie, przed telewizorem, w grze, czy po prostu w naszych wspomnieniach, które rozpalają wyobraźnię. I oby kolejne rozdziały – te na ekranie i te w naszych sercach – były godne miana Gwiezdnej Sagi. Bo niezależnie od tego, co przyniesie przyszłość, jedno jest pewne: Moc nie zniknęła, ona tylko czeka, by znów nas zachwycić – jeśli nie w nowych premierach, to we wspomnieniach, które w sobie nosimy.