Bastiony Mroku to przedostatni tom monumentalnego cyklu Koło Czasu, który pod względem objętości mógłby konkurować z dokumentacją budowy piramidy, a pod względem liczby postaci – z katalogiem wyborczym galaktycznego senatu. Robert Jordan budował to uniwersum z pieczołowitością warzywniaka rozstawiającego rzodkiewki co do centymetra, ale to Brandon Sanderson wpuścił w nie świeże powietrze – i huragan.
Kiedy Jordan zmarł, Sanderson przejął stery jak pilot w kabinie z tysiącem migających kontrolek i notatką „Nie dotykaj niczego, chyba że wiesz, co robisz”. I, trzeba przyznać, przez większość Bastionów Mroku wygląda to tak, jakby wiedział. Ale są momenty, kiedy nie tylko dotknął, ale też pociągnął za wszystkie dźwignie naraz.
Jeśli czytaliście wcześniejsze tomy Koła Czasu, to wiecie, że Jordan potrafił opisać przejście przez korytarz na 6 stronach, z dokładnym opisem tapety, stanem duszy wszystkich obecnych i refleksją na temat polityki w sąsiednim królestwie. Sanderson? On w tym czasie już trzy razy zmienił scenerię, zabił dwie postacie i przypomniał, że nad światem wisi apokalipsa.
W Bastionach Mroku tempo wzrasta gwałtownie: fabuła się zagęszcza, wątki się splatają, bohaterowie przestają się tylko zastanawiać, a zaczynają coś robić. Problem w tym, że to „coś” czasami przypomina ruchy pionków na planszy, które ktoś przesuwa w pośpiechu, żeby zdążyć przed końcem partii.
Niektóre postacie zyskują, Mat ma znów błysk w oku, Perrin przestaje ględzić o wilkach, a Rand… Rand staje się człowiekiem, z krwi, kości i wewnętrznego chaosu. Inne z kolei znikają w natłoku wydarzeń jak statyści w bitwie pod Helmowym Jarem, wiemy, że tam byli, ale kto ich zapamięta?
Jedną z rzeczy, którą Sanderson wnosi do serii, jest jego charakterystyczna swoboda dialogowa. Postacie zaczynają mówić… jak ludzie. Zabawni, zmęczeni, ironiczni, jakby przez kilkanaście tomów język opuścił klasztor i poszedł na piwo. Dla części fanów to może być szok – ale szok przyjemny, jak moment, gdy Gandalf rzuca sucharem.
Bitwy? Tu Sanderson pokazuje, że sceny akcji potrafi pisać lepiej niż większość współczesnych twórców fantasy. Manewry wojskowe, ataki Cienia, starcia magiczne – wszystko to iskrzy i huczy. Tyle że w pośpiechu giną niektóre niuanse: nie czujemy już tak bardzo ciężaru decyzji, nie mamy czasu, by zobaczyć, jak konkretna śmierć rezonuje. Bohaterowie giną, a my lecimy dalej.
Gdzieś tu zagubiło się to, co Jordan pielęgnował jak bonsai: czas. Czas na spojrzenie w dal, czas na rytuał, na wahanie, na szepty. Sanderson stawia na skondensowaną dramaturgię i choć robi to świetnie, traci przy tym coś z magii tego świata.
Trzeba przyznać: Sanderson radzi sobie z żeńskimi postaciami lepiej niż Jordan w późniejszych tomach. Bastiony Mroku nie są już festiwalem wzdychania i ukrytej rywalizacji o mężczyznę z brokatową aurą. Nynaeve dostaje momenty prawdziwej siły, Egwene staje się liderką, a Aviendha… no cóż, wciąż głównie patrzy spode łba, ale przynajmniej robi to z godnością.
To wciąż świat patriarchalny, ale przynajmniej kobiety przestają być wyłącznie odbiciem męskich przeznaczeń. Mają własne cele, konflikty i decyzje, nie zawsze trafne, ale realne.
Na poziomie strukturalnym Bastiony Mroku to książka, która wykonuje kolosalną pracę: porządkuje chaos kilkunastu tomów, ustawia figury do ostatniego starcia i jednocześnie próbuje być satysfakcjonującą historią samą w sobie.
I w większości to się udaje. Fani, którzy przetrwali wcześniejsze tomy (a zwłaszcza tzw. martwą strefę tomów 8–10), dostają nagrodę: świat znów się porusza, słońce wschodzi krwawo, a świt ostatniej bitwy wydaje się naprawdę możliwy.
Bastiony Mroku to fantasy wysokiego kalibru, napisana z rozmachem, pomysłem i niezaprzeczalnym talentem. To książka, która tchnęła życie w zmęczony cykl i przypomniała, że Koło Czasu naprawdę ma sens.
Ale to także książka, która pokazuje tarcie między dwoma pisarzami – wizją Jordana i warsztatem Sandersona. Jeden chciał świata jak z fresku, drugi woli komiksowe tempo i wyraziste emocje. W efekcie dostajemy opowieść pełną siły, ale miejscami chropawą, pełną treści, ale z rysą na duszy.
Czy warto czytać? Absolutnie. Czy warto wcześniej przeczytać poprzednie 12 tomów? Tylko jeśli masz wolny rok i psychikę ze stali.