Kawerna: Gazeta Fantastyczna
MEDIA
Kategorie: Recenzje

RECENZJA: Wielkie kiedy | Lektura dla cierpliwych i obdarzonych wyrozumiałością

Alan Moore wkracza do literatury wysokiej, nie z prologiem, lecz z literackim aktem sabotażu. Wielkie kiedy to pierwsza część zapowiadanej pięcioksiągowej serii Long London, i choć książka jest osadzona w Londynie roku 1949, to mentalnie podróżujemy głębiej, szerzej i bardziej psychodelicznie niż w Jerusalem czy Z piekła rodem. Ten kto oczekuje klasycznej fantasy z narracją godną Sandersona czy Gaimana, może się brutalnie odbić. Moore nie pisze po to, żeby było przystępnie. On pisze, żeby zaplątać czytelnika we własnej metaforycznej sieci.

Główny bohater, Dennis Knuckleyard, to księgarski nieudacznik, sierota i nieudolny mieszczanin. Wysłany po książki przez tajemniczą i monumentalną Coffin Adę, trafia na tę, która nie powinna istnieć, A London Walk to przecież fikcyjna książka z innej powieści. Ale trzyma ją w rękach. Ada mówi mu, że pochodzi z innego Londynu, zwanego Wielkim Kiedy, gdzie czas, mit i absurd istnieją jednocześnie. Jeśli nie odda jej z powrotem, umrze. Brzmi jak klasyczny początek przygody? Zapomnij. Moore z radością niszczy wszystko, co klasyczne.

Proza Moore’a to czysta ekstrawagancja. Każde zdanie wypolerowane do granic pretensjonalności, każda metafora gładsza niż powinna być, każdy akapit rozdmuchany jak sen po LSD. Dla jednych będzie to rozkosz, dla innych katorga. To literatura na granicy z świadomym sabotażem stylu, narrator nie spieszy się, tylko pląta myśli i obrazy, a czytelnik tonie. Ale jest w tym metoda. Bo Wielkie kiedy to nie opowieść o podróży, tylko o tym, co zostaje z tożsamości, kiedy ręce trzymasz w fikcji.

Postaci to jakby odrzuty z powieści Dickensa i Gaimana: Coffin Ada to metafora w ludzkiej postaci, a Dennis, celowo nieporadny, pasywny i irytująco bierny. I to też ma sens, bo kto inny jak nie idiota z księgarni miałby przypadkiem rozwikłać metakosmiczną zagadkę bytu? To nie opowieść o bohaterstwie, tylko o tym, jak niezamierzenie stajesz się elementem obłędu.

Momentami Moore uderza w rejestry bliskie Joyce’owi, zwłaszcza w segmentach poświęconych Long London, alternatywnemu miastu, które jawi się jak alchemiczny odlew psychogeografii, zbudowany z mitów, zaklęć, popiołu i metalu. Styl pisania staje się tam niemal nieznośny: pojawiają się rozdziały bez wielkich liter, bez interpunkcji, z elipsami zamiast przecinków, z opisami, które są raczej majaczeniem niż narracją. I tak, to działa. Ale tylko, jeśli przetrwasz.

Są tu momenty komizmu. Ada kaszle z częstotliwością zegara atomowego, a Moore równie często sięga po zdania, które są śmieszne, bo zbyt długie, zbyt poważne lub po prostu zbyt. Ale w tym szaleństwie jest porządek. W tej opowieści chodzi mniej o akcję, a bardziej o przeżycie formy. I o Londyn. Bo to miasto — jego duch, historia, zgnilizna, mit — to prawdziwy bohater tej książki. Właściwie obu książek: tej fikcyjnej, i tej, którą trzymasz w rękach.

Wielkie kiedy to błyszczący, momentami irytujący, ale nieodparcie oryginalny hołd dla wszystkich Londynów, tych realnych, literackich, zmyślonych i osobistych. To nie jest powieść dla fanów czystej fabuły. To jest książka dla tych, którzy lubią przepaści. Którzy czytają po to, żeby się zgubić. Bo Moore, jak przystało na czarnoksiężnika literatury, nie prowadzi za rękę. On wrzuca cię w mgłę i każe iść.