Czy można stworzyć kryminał, w którym morderstwo jest wiecznie odroczone, a jednocześnie wydarza się w kółko tego samego wieczoru balowego? Stuart Turton odpowiada na to pytanie historią tak szaloną, że po lekturze trudno zebrać myśli. Nasz bezimienny narrat(or), później poznany jako Aiden Bishop, budzi się w lesie z jedynym wspomnieniem imienia Anna. Już wkrótce dowiaduje się, że utknął w ciele obcego człowieka i aby odzyskać wolność, musi wskazać zabójcę Evelyn Hardcastle. Zadanie wydaje się proste, jednak czas biegnie w pętli ośmiu dni, a każdy poranek to nowa tożsamość, nowy charakter, nowe ograniczenia.
Premisa jest smakowicie absurdalna: maskowany Plague Doctor rzuca bohaterowi wyzwanie dochodzenia, podczas gdy dwoje rywali próbuje rozwiązać tę samą zagadkę, a po posiadłości krąży bezimienny Morderca. Turton brawurowo miesza konwencje, tworząc nieprzewidywalną układankę czasoprzestrzenną. Czytelnik, tak samo jak Aiden, wędruje od ślepego zaułka do nagłego odkrycia, od euforii do konsternacji. Każdy szczegół ma znaczenie: rozmowa w oranżerii, kolejność kroków na schodach, dźwięk zegara.
Najbardziej fascynujący jest jednak sposób, w jaki kolejne ciała wciągają Aidena niczym wir, zagrażając jego tożsamości. Jeden z gospodarzy to hedonista z tętnem zwalniającym od luksusu, inny cierpi na chroniczny ból, jeszcze inny jest pozbawionym skrupułów tyranem. Czy moralność bohatera przetrwa próbę obcych impulsów? Turton każe nam obserwować, jak charakter może być rozmyty, gdy granice ciała i umysłu ulegają rozszczepieniu.
Rozmach fabularny budzi zachwyt i grozę jednocześnie. Powiązania między postaciami przypominają rozrzucone puzzle, które trzeba składać przy słabym świetle. Autor drobiazgowo prowadzi wątki, lecz wymaga od odbiorcy absolutnego skupienia; chwila nieuwagi i zapomnimy, w którym pokoju Hampton House spoczywa istotny klucz. Dla wielu właśnie ta złożoność jest największym atutem, lecz niektórzy mogą poczuć się przytłoczeni natłokiem dat, nazwisk i sekund liczących się w pętli.
Nie sposób pominąć kontrowersyjnego aspektu powieści: opis jednej z „gospodarzy” nacechowany jest powtarzalnym językiem odrazy wobec jego otyłości, co budzi dyskomfort i rodzi pytania o intencje narratora. Ten element można usprawiedliwiać wchłonięciem przez Aidena obcych uprzedzeń, lecz częstotliwość i ton tych opisów pozostawiają wrażenie niepotrzebnego epatowania.
Mimo to Turton triumfuje pomysłowością i skalą. To literacka iluzja, której każdy ruch odkrywa nowe korytarze, a zmylenie tropów staje się sztuką samą w sobie. Zakończenie to eksplozja niespodzianek, po której przez długą chwilę patrzy się w pustkę z jedynym pytaniem: „Co ja właśnie przeczytałem?”. Siedem Śmierci Evelyn Hardcastle to powieść, którą warto przeczytać dwa, trzy razy, by dostrzec wszystkie odbicia w jej wielowarstwowym zwierciadle. Jeśli szukasz historii, która rozstroi twój zegar biologiczny i intelektualny, oto lektura, która nie zawiedzie, choć może wyczerpać.