Jakub Ćwiek to pisarz, który nie od dziś wie, jak z diabła zrobić bohatera. Ale tym razem poszedł krok dalej. W To po diable wrzuca nas w sam środek piekielnej zadymy i nie daje nawet chwili na złapanie oddechu. Zamiast spokojnej rozbiegówki dostajemy strzał z shotguna prosto między oczy, a potem jazda bez trzymanki przez świat, który przypomina skrzyżowanie piekła Dantego, reality show i wieczoru kawalerskiego z demonem w roli DJ-a. Brzmi absurdalnie? I bardzo dobrze. Bo to właśnie ten absurd działa tu jak magnes.
Svietlana Bringer, główna bohaterka, to dziewczyna, która od razu łapie cię za gardło i mówi: „Słuchaj, będzie ostro, więc albo wsiadasz do tego rollercoastera, albo spadaj”. Ognistoruda, wygadana, z przeszłością owianą większą tajemnicą niż archiwa Watykanu, nosi suknię ślubną na weselu swojego najlepszego kumpla i zamiast rzucać bukietem, ucieka przed demonem. A potem jest już tylko gorzej. Czyli lepiej.
Ćwiek daje jej głos i to był strzał w dziesiątkę. Narracja z perspektywy Świetki to czysta przyjemność, ostra, sarkastyczna, momentami wręcz wulgarna, ale cholernie szczera. Tu nie ma miejsca na kwiatki ani literacką wazelinę. Główna bohaterka nie stara się być miła, ani tym bardziej poprawna. I w tym jej siła. Kiedy opowiada, czujesz się jak na piwie z kumpelą, która widziała rzeczy, o jakich nie śniłeś. Tylko że zamiast browara, na stole stoi martini z czarnym lodem i glonojadem z otchłani.
Fabuła to prawdziwa jazda po bandzie. Zaczyna się od wesela, gdzie wszystko idzie nie tak. Demon próbuje zabić Świetkę, panna młoda nie ogarnia co się dzieje, a pan młody wygląda jakby chciał się teleportować do innej rzeczywistości. Ale to tylko wstęp. Potem mamy rodzinne tajemnice, które cuchną bardziej niż gnijące sumienie, piekielne intrygi, pakt z dżinem, który chyba sam nie wie, co oferuje, i międzypokoleniowe traumy, które aż się proszą o seans u egzorcyzmisty z dyplomem psychologa.
Całość podlana jest gęstym sosem czarnego humoru. Tego humoru Ćwiekowi naprawdę nie brakuje. Sytuacje absurdalne, dialogi, które brzmią jak żywcem wyjęte z improwizowanej sesji RPG, i postaci, które są tak wyraziste, że niemal wyskakują z kartek. Judyta, zimna jak lód, ale z pazurem. Wojtek, niby zwyczajny chłopak, ale jak trzeba, to zakasze rękawy i wejdzie z kijem bejsbolowym do piekła. Samson, no cóż, ten facet ma więcej warstw niż cebula i każda kolejna śmierdzi bardziej.
Na szczególną uwagę zasługuje język. Klną tu wszyscy, jakby każde zdanie musiało mieć przynajmniej jedną wulgę, żeby się liczyło. Dla niektórych to może być zgrzyt, ale u mnie zadziałało jak smar na łańcuch, napędza, dodaje charakteru i pokazuje, że w tym świecie nikt nie bawi się w grzeczne konwenanse. Tu nie ma „przepraszam”, tu jest „spier… zanim cię zjem”.
Ćwiek bawi się też mitologią i popkulturą, i robi to z wyczuciem. Piekło w jego wydaniu to nie tylko ogień i siarka. To korporacja, która ma swoje działy, procedury, terminy i… nepotyzm. Tak, dobrze czytasz. Nawet w Otchłani znajomości załatwiają więcej niż umiejętności. A do tego dochodzi jeszcze kwestia dziedziczenia, tytułów, sukcesji i całej tej piekielnej administracji, która działa z niemal boską (czytaj: tragiczną) niekompetencją.
Czuć, że Ćwiek wie, co robi. Każdy element tej układanki, choć czasem wygląda jak oderwany od reszty, ostatecznie trafia na swoje miejsce. I chociaż czasem można się pogubić w tempie i ilości informacji, to nigdy nie ma wrażenia chaosu. Raczej przypomina to jazdę na zakręconej karuzeli, kręci się szybko, ale wiesz, że to ma sens i gdzieś tam jest punkt docelowy.
Są momenty, które naprawdę zostają w głowie. Ten z tatuażem UV na tyłku przyjaciela? Złoto. Scena w barze z ogarami piekielnymi przy barze? Czysty Tarantino. A finał? Bez spoilerów, ale powiem tak, jeśli myślisz, że już wszystko wiesz, to Jakub Ćwiek cię wyśmieje i dorzuci jeszcze jedno puzzle, które rozwala cały obrazek.
Nie jest to książka bez wad. Tempo potrafi czasem przytłoczyć, a niektóre postaci drugoplanowe mogłyby dostać więcej miejsca. Ale to wszystko blaknie przy tym, jak dobrze się to czyta. To po diable nie udaje czegoś, czym nie jest. To nie jest filozoficzna rozprawa o naturze zła. To zabawa. Ale inteligentna, z pomysłem i pazurem.
Na koniec, czy chcę więcej? Tak. Chcę wiedzieć, co dalej z tą piekielną układanką. Chcę więcej Świetki, więcej chorego humoru, więcej demonów z problemami egzystencjalnymi i więcej absurdalnych sytuacji, które tylko Ćwiek potrafi wykręcić w ten sposób.
To po diable to książka, która robi z czytelnika zakładnika. Bierze cię za fraki, wrzuca w wir wydarzeń i nie wypuszcza, dopóki nie przeczytasz ostatniej strony. Jeśli lubisz fantastykę z przymrużeniem oka, dobrze napisane dialogi i bohaterów, którzy są równie wkurzający, co charyzmatyczni, to jest coś dla ciebie. A jeśli nie lubisz? Cóż, to może i tak przeczytaj, bo To po diable to jedna z tych książek, które potrafią zmienić zdanie. Albo chociaż zostawić cię z piekielnym uśmiechem na twarzy.