Z Gromem Marcina Mortki jest trochę jak z rejsem po wzburzonym morzu, raz suniesz gładko po tafli, by zaraz potem dostać falą prosto w twarz. To książka, która balansuje na granicy historii i fantasy, ale nie bawi się w delikatność – od razu wrzuca cię w wir wydarzeń i nie pozwala zbyt długo odpocząć. Nie każdemu ta jazda przypadnie do gustu, ale jedno trzeba przyznać: Mortka wie, jak snuć opowieści, które rezonują długo po odłożeniu książki.
Akcja rozgrywa się w 1940 roku, w jednym z najbardziej ponurych momentów II wojny światowej. Hitlerowskie Niemcy są w ofensywie, Europa się sypie, a świat chyli się ku chaosowi. I właśnie w tym kotle rodzi się coś jeszcze, konflikt, który nie ma wiele wspólnego z tradycyjną wojną. To starcie z pradawnymi siłami, z zapomnianymi mitami, z echem świata, który miał już nie wracać.
Na scenę wkracza porucznik Wojciech Śnieżewski. Polski oficer, służący na pokładzie niszczyciela ORP Grom, pozornie zwykły żołnierz. Tyle że Śnieżewski ma dar, potrafi widzieć zbliżającą się śmierć. Nie wiadomo, skąd się to bierze, ani dlaczego akurat on. Jego wewnętrzny niepokój zderza się z brutalną rzeczywistością wojny, a z każdą kolejną stroną jego wizje stają się coraz bardziej realne. Mortka fajnie rozgrywa ten wątek, bez łopatologii, bez melodramatu. Śnieżewski to nie jakiś wybraniec losu, ale facet, który próbuje przetrwać i zrozumieć, co się z nim dzieje. I właśnie dlatego działa, bo nie jest przerysowany.
Obok niego mamy sir Andrew Harringtona, brytyjskiego szpiega, szefa Sekcji D, człowieka zimnego, ale niepozbawionego głębi. Jest w nim coś z Indiany Jonesa, coś z fanatyka wiedzy i coś z cynika. Jego przeciwnikiem jest Michael Trittz, niemiecki badacz run i były współpracownik Harringtona. Obaj są jak lustrzane odbicia: łączy ich przeszłość, fascynacja starą magią i obsesja na punkcie islandzkich sag. Dzieli ich wszystko inne. To nie jest typowy pojedynek dobry kontra zły, to zderzenie idei, celów, stylu działania.
Na tym tle rozgrywa się walka o manuskrypt. Nie byle jaki, spisany przez legendarnego skalda, skrywa wiedzę mogącą przechylić szalę wojny. Harrington i Trittz szukają go po całej Europie, ale tropy prowadzą na Północ, do Narwiku, gdzie historia i mitologia zaczną się przenikać. I tutaj Mortka wchodzi na swój ulubiony grunt: skrzyżowanie rzeczywistości z fantastyką. W tle mamy realną bitwę o Narwik, polskie wojsko, aliancką flotę i niemieckie oddziały SS. Ale na pierwszym planie zaczyna majaczyć coś więcej – pradawne moce, duchy przeszłości, postacie z sag, które nie chcą odejść w niepamięć.
Co ciekawe, autor bardzo wiernie oddaje realia wojny. Widać, że zrobił porządny research, opisy ORP Gromu, warunki na froncie, taktyka, decyzje dowódców – to wszystko brzmi prawdziwie. I właśnie dlatego momenty fantastyczne nie rażą, nie wybijają z rytmu. Przeciwnie, tworzą coś na kształt alternatywnej historii, ale bez tanich sztuczek. Nie ma tu smoków latających nad czołgami ani wojowników rodem z anime. Jest surowo, mroczno i chłodno, tak jak trzeba.
Mortka potrafi budować napięcie. Są momenty, kiedy akcja zwalnia, wchodzi w tory szpiegowskie, a potem nagle przyspiesza, wciągając czytelnika w wir zdarzeń. Szczególnie mocne są sceny związane z mistycznymi wizjami Śnieżewskiego i momenty, kiedy runy zaczynają naprawdę działać. Wtedy książka przestaje być tylko opowieścią o wojnie, staje się czymś więcej, refleksją nad tym, jak przeszłość kształtuje teraźniejszość. Czy runy naprawdę mają moc? A może to tylko projekcja ludzkiego lęku i potrzeby wiary w coś większego?
Jest też pewien problem. Grom nie zawsze trzyma tempo. Zwłaszcza w środkowej części książki pojawiają się dłużyzny. Dialogi potrafią się ciągnąć, a niektóre sceny wydają się niepotrzebnie przeciągnięte. Miałem momenty, kiedy łapałem się na tym, że bardziej przeglądam, niż czytam. Ale potem znowu wpadałem na coś mocnego, scena walki, nagły zwrot akcji, albo ciekawy fragment związany z mitologią. To trochę sinusoida, ale w gruncie rzeczy dobrze zbalansowana. Kto przetrwa środek, zostanie nagrodzony naprawdę mocnym finałem.
Na koniec warto powiedzieć o języku. Mortka pisze plastycznie, ale bez zbędnego zadęcia. Potrafi rzucić zdaniem, które zostaje w głowie, ale też nie boi się surowych, wojennych opisów. W scenach bitewnych czuć pot, huk, metal i strach. A kiedy wchodzi w bardziej liryczne tony, robi to z wyczuciem. Styl nie jest może wybitnie literacki, ale działa. Zwłaszcza w połączeniu z tematyką.