W Donlonie znowu coś się zmienia. Mgła gęstnieje. Magia drży. Przeszłość przestaje być przeszłością. W drugim tomie serii o Avie Carey wracamy do miasta, które nie potrzebuje rewolucji, żeby się rozpaść, wystarczy, że ktoś przypomni, kim kiedyś było. I zacznie przekonywać innych, że może być takie znowu.
Ava Carey też się zmienia. To już nie tylko funkcjonariuszka z Wydziału Specjalnego, która prowadziła śledztwo w murach szkoły. Tym razem gra toczy się na szerszym polu, nie o jedno zaginięcie, nie o jedną szkołę, ale o całe miasto. O fundamenty magii, o władzę, o lojalność. I Ava wchodzi w tę grę nie z obowiązku, a z przekonania, że ktoś musi.
Jest cicha. Skupiona. Nadal nie rzuca się w oczy. Ale nie da się jej przeoczyć. Jej decyzje mają ciężar. Jej słowa mają sens. I choć nie krzyczy, to słychać ją wyraźnie. To, co szczególnie przyciąga, to zmiana dynamiki między postaciami. Arthur Laymont przestaje być tylko nowym przełożonym. Zyskuje głębię, własny rytm, własne emocje. Pomiędzy nim a Avą rodzi się coś, co trudno nazwać, ale łatwo wyczuć. Zaufanie, które nie jest oczywiste. Bliskość, której nikt nie planował.
Percival Fitzroy wciąż gdzieś krąży, z cieniem dawnych więzi i nowymi pytaniami. A Caleb? Krótkie pojawienie się, ale wystarczające, by znów poczuć, że to wszystko nie dzieje się w próżni. Donlon to miejsce, które pamięta. A ta seria to nie osobna historia, tylko dalszy splot większej opowieści.
Sam Donlon jest tutaj mocniej obecny niż wcześniej. Nie tylko w tle. Miasto oddycha. Patrzy. Czasem pomaga. Czasem przeszkadza. Ale nigdy nie jest obojętne. Mgła nie jest już tylko klimatem, staje się metaforą, zagrożeniem i narzędziem. Przeszłość domaga się uwagi, a przyszłość zaczyna się chwiać.
Nie chodzi o fajerwerki. Chodzi o ciężar. O konsekwencje. O to, że zaklęcia mają cenę, a moc nie przychodzi bez odpowiedzialności. Fabuła rozwija się powoli, ale konsekwentnie. To nie jest opowieść z szybkim tempem i cliffhangerami co rozdział. Tu historia wchodzi pod skórę. Zaczyna się jako niepokój. Potem jako pytanie. A potem już nie da się przestać czytać.
Kiedy przychodzi kulminacja, wszystko nabiera tempa. I wtedy widać, że wcześniejsze rozdziały nie były przestojem, tylko przygotowaniem. Relacje? Rozbudowane. Skomplikowane. Realne. Ava i Arthur. Ava i Percival. Ava i Donlon. Ale też Ava i sama Ava, bo ta postać wewnętrznie się rozwija. Uczy się, co znaczy ufać, co znaczy tracić, co znaczy nie rezygnować, nawet jeśli nikt nie daje ci szans.
Czy wszystko gra? Prawie. Jest jedna scena, krótka, z pewną postacią, która wydaje się jakby niedokończona. Pojawia się, mówi coś ważnego i znika. Trochę jakby ktoś wyciął środek z większego fragmentu. Nie psuje całości, ale zostawia uczucie, że czegoś brakuje.
To świetna kontynuacja. Gęsta, klimatyczna, dojrzała. Mgły z Donlonu nie próbują być czymś, czym nie są. Nie udają wielkiej epickiej sagi. To opowieść o mieście i o ludziach, którzy próbują je uratować, nawet jeśli ono samo nie jest pewne, czy chce być ocalone. Czy trzeba znać Cienie z Donlonu? Tak. Tu nie ma miejsca na nadrabianie w biegu. Ale jeśli ktoś zna pierwszy tom, to drugi tylko wzmocni to, co już w tej serii działało. I zrobi to dobrze.