Po lekturze pierwszych pięciu tomów Moriarty’ego można było się przyzwyczaić do nieustannej gry na dwa fronty, z jednej strony dostajemy rasowy kryminał, z drugiej manifest społeczny podlany elegancką groteską. Ale od tomu szóstego autorzy wchodzą na zupełnie inny poziom. Seria nie tylko nabiera tempa, ale zaczyna działać jak dobrze zaplanowany szachowy gambit, każdy pionek, każda figura zostaje przesunięta z konkretnym celem. I nawet jeśli chwilami dzieje się za dużo, to jako całość to wciąż cholernie satysfakcjonująca robota.
Szósty tom to coś więcej niż tylko przedłużenie wątku Irene Adler. To moment, w którym historia przestaje być opowieścią o geniuszu zbrodni, a staje się wielowątkową układanką polityczno-emocjonalną. Na balu maskowym dzieją się rzeczy, których nie da się tak po prostu zignorować. Relacja między Irene, Williamem i Sherlockiem przestaje być dodatkiem, tu rodzi się bardzo specyficzny trójkąt, w którym żadna ze stron nie mówi całej prawdy. A w tle pałac Buckingham, koronny sekret i twarz, którą trzeba zachować za wszelką cenę. Fajnie, że więcej przestrzeni dostaje Albert. Trochę jakby przez te tomy dojrzewał i jako postać, i jako uczestnik gry, którą do tej pory prowadził głównie William.
Ale to dopiero rozgrzewka. Tom siódmy łapie za gardło zupełnie innym tonem. Kuba Rozpruwacz. Whitechapel. Londyńskie ulice pokryte mgłą i krwią. I ten moment, w którym okazuje się, że to nie jest opowieść o jednym mordercy, tylko o całym systemie, który pozwalał takim ludziom rosnąć w siłę. William nie działa tu sam, do gry dołącza stary nauczyciel braci, który nie dość, że wnosi nową energię, to jeszcze trochę miesza w układzie sił. Bond? Nadal świeżak, ale zaczyna się wpasowywać. Nie bez zgrzytów, nie bez konfliktów, ale ten etap integracji z ekipą jest dobrze napisany. Tylko sama historia z Rozpruwaczem lekko się rozjeżdża. Brakuje jej tej błyskotliwości z wcześniejszych tomów. Jest ciekawie, jest intensywnie, ale trochę zbyt pretekstowo. Jakby ktoś wrzucił pomysł „bo fajnie będzie mieć Rozpruwacza” i potem dopiero wymyślał, jak go sensownie ograć.
Na szczęście tom ósmy to powrót do formy. Rozpoczyna się zamknięciem wątku Rozpruwacza, ale prawdziwa siła tego tomu leży gdzie indziej, w interakcji Holmesa i Moriarty’ego. Dawno nie było między nimi tyle chemii, tyle wzajemnej fascynacji i rywalizacji. To chyba najlepsze, co ta seria potrafi: pokazywać, jak blisko są do siebie ci dwaj faceci, mimo że stoją po przeciwnych stronach barykady. W dodatku Bond wreszcie dostaje swoją chwilę, jego infiltracja Scotland Yardu jest nie tylko sensowna fabularnie, ale też daje mu charakter. Już nie tylko „mangowa wersja agenta 007”, ale realny członek drużyny. No i pojawia się Milverton, jeszcze w cieniu, ale już wiadomo, że nie będzie tylko tłem.
Dziewiąty tom robi ciekawy myk, zaczyna się lekko, nawet humorystycznie, z całym tym przyjęciem dla dam z wyższych sfer, które bracia Moriarty muszą zorganizować. Sytuacja niby banalna, ale napięcie podskórne aż kipi – bo przecież każdy gość to potencjalne zagrożenie dla ich sekretów. Cała obsługa na najwyższych obrotach, Louis znowu ma swoje pięć minut. I w tym wszystkim, bum, retrospekcje. William jako dziecko, Louis jako młodszy brat. Tu autorzy robią świetną robotę, bo nie tylko pogłębiają ich motywacje, ale też przypominają, że cała ta historia zaczęła się od konkretnego bólu. Milverton wchodzi już konkretniej, nie tylko jako człowiek z informacją, ale jako gracz, który zaczyna zagrażać układowi, jaki Moriarty budował przez cały czas. To już nie tylko Holmes. To nie tylko system. Teraz jest ktoś, kto potrafi rzucać brudnymi kartami i robi to z uśmiechem.
A potem przychodzi tom dziesiąty. I tu już nie ma zmiłuj. Whiteley, nowa postać, to chyba najlepsze, co mogło się tej serii przydarzyć. Gość, który z jednej strony jest idealistą, z drugiej, wystawiony zostaje na próbę, której nikt nie chciałby przechodzić. William daje mu do ręki potężną broń, dowody obciążające Izbę Lordów i mówi: „Rób z tym, co chcesz”. I to jest moment, w którym widzimy, jak bardzo Moriarty jest zmęczony tym, co robi. Szuka kogoś, kto zrobi to samo, co on, ale bez krwi. Whiteley ma szansę być tym rycerzem bez skazy. Ale to Moriarty, więc wiadomo, że będzie grubo. Intryga się zagęszcza, pojawiają się ofiary, decyzje są coraz trudniejsze, a Milverton wyrasta na pełnoprawnego przeciwnika. Coś jak Joker w świecie Batmana, tyle że zamiast chaosu, jego bronią jest informacja. I chęć manipulacji dla zysku, nie dla idei.
Wszystkie te tomy razem pokazują, że seria nie tylko trzyma poziom, ona rośnie. Ewoluuje. Z mangi o wywrotowcu robi się wielopiętrowa opowieść o polityce, klasach społecznych, tożsamości i poświęceniu. Każdy z bohaterów jest zmuszony zderzyć się z własnymi przekonaniami. William zaczyna wątpić, Louis uczy się, jak być czymś więcej niż cieniem brata, Albert przestaje być tylko „tym od operacji”, a Holmes… Holmes chyba po raz pierwszy zaczyna rozumieć, co tak naprawdę znaczy „zbrodnia dla idei”.
Rysunki? Nadal świetne. Miyoshi trzyma fason, czy to przy balu maskowym, czy w ciemnych zaułkach Whitechapel. Szczególnie dobrze wypadają sceny emocjonalne, mimika postaci mówi często więcej niż całe dymki. No i detale, stroje, wnętrza, gesty. To nadal manga, którą się nie tylko czyta, ale też ogląda z przyjemnością.
Czy wszystko tu działa idealnie? Nie. Tom siódmy fabularnie zgrzyta. W ósmym trochę za dużo przypadków i zbiegów okoliczności. Ale to drobiazgi, które giną w morzu dobrze skonstruowanej fabuły, świetnie napisanych postaci i konsekwentnie rozwijanego świata. Po dziesiątym tomie jedno jest pewne, Moriarty to już nie tylko ciekawostka dla fanów Holmesa. To pełnoprawna, intrygująca opowieść o tym, jak daleko można się posunąć, żeby zmienić świat. I jak łatwo jest zgubić po drodze samego siebie.