Kawerna: Gazeta Fantastyczna
MEDIA
Kategorie: Recenzje

RECENZJA: Tokyo Revengers tomy 6–10 | Sojusze, zdrady i chłopcy, którzy chcą uratować świat

Takemichi Hanagaki zrozumiał jedno, nie da się uratować przyszłości, jeśli nie uporządkuje się przeszłości do samego końca. Tomy 6–10 Tokyo Revengers to właśnie ta głębsza warstwa opowieści, gdzie podróże w czasie przestają być jedynie trikiem fabularnym, a stają się walką o duszę całego pokolenia. I o własne człowieczeństwo. Bo choć to manga o gangach, bójkach i zderzeniach ulicznych kodeksów, to tak naprawdę chodzi tu o coś znacznie bardziej kruchego, o lojalność, przyjaźń i o to, jak trudno być dobrym chłopakiem w złym świecie.

Takemichi nie rzuca już słów na wiatr, naprawdę zamierza wspiąć się na szczyt Tokyo Manji Gang. Nie po to, żeby być silnym. Tylko po to, żeby coś naprawić. Trzeba więc uratować Hinatę, przywrócić Bajiego do gangu, odsunąć Kisakiego i nie dać się przy tym zabić. Łatwo nie będzie. I właśnie ten cel zaczyna nadawać kształt całej historii.

W tomach 6–7 pojawia się to, na co wielu czytelników czekało, relacja Takemichiego i Chifuyu. Chłopak, który na początku serii był tłem dla dramatów innych, zaczyna zdobywać zaufanie, zyskuje prawdziwego sojusznika. A Chifuyu? Staje się sercem opowieści. Ich rozmowy, wymiany spojrzeń, wspólne plany i to, jak razem analizują sytuację, czuć w tym emocjonalną chemię, która daleko wykracza poza typowe „shōnenowe sojusze”. To nie duet herosa i pomocnika. To dwóch chłopaków, którzy rozumieją, jak bardzo wszystko się może posypać i mimo to próbują coś zbudować.

Cały ten wątek zostaje brutalnie przecięty przez „Krwawe Halloween”. Starcie Toman z Valhallą to scena godna apokalipsy. Na ulicach lecą pięści, w głowach buzują emocje, a stawka rośnie z każdą stroną. Mikey kontra Kazutora, Draken kontra Hanma, chłopcy kontra własne demony. Tu nie ma prostych pojedynków, każda walka niesie ciężar przeszłości. W tle mamy też przemycaną historię o śmierci brata Mikeya i o motorze, który stał się symbolem niewinności straconej zbyt wcześnie. Wakui potrafi pisać tak, że serce zaciska się z każdym kolejnym kadrem. A najgorsze dopiero nadchodzi.

Tom 8 uderza najmocniej. Dźgnięcie Bajiego, jego świadoma decyzja, by się poświęcić, a potem ta cisza, która zostaje, kiedy nie da się już nic zrobić. To nie tylko dramat. To pokazanie, że nie każdy błąd da się naprawić. I że nawet największa odwaga nie zawsze wystarcza. Retrospekcje z młodości Bajiego i Chifuyu tylko pogłębiają emocjonalny kontrast, poznajemy ich jako dzieciaków, śmiesznych, zadziornych, lojalnych. I nagle widzimy ich dorosłych, złamanych przez rzeczy, których nie powinni nigdy przeżywać.

Po tym wszystkim Takemichi wraca do teraźniejszości. Ale ta już nie przypomina niczego, co znał. Dziewiąty tom to właściwie szok za szokiem, chłopak, który kiedyś obsługiwał klientów w wypożyczalni DVD, teraz siedzi przy stole zarządu przestępczej organizacji. Wydaje się, że coś osiągnął. Tyle że cena za to jest zbyt wysoka. Śmierć bliskich, gang, który stał się potworem, Kisaki, wciąż obecny, wciąż manipuluje zza kulis. Takemichi znów musi cofnąć się w czasie. Tym razem nie chodzi już tylko o Hinatę. Chodzi o całe Toman.

Tom 10 to kolejny reset. Nowa misja, zapobiec wejściu do gangu Czarnego Smoka, który ma zniszczyć wszystko, co jeszcze można uratować. I nowa rodzina, rodzeństwo Shiba. Hakkai, który chce zabić swojego starszego brata, i Taiju, brutal, lider, zbyt mocny na swoją rolę. To już nie są tylko gangsterskie porachunki. To przemoc domowa, toksyczne układy rodzinne, historia, która boli, bo jest aż za realna. Ken Wakui nie ucieka od takich tematów. Pokazuje, jak łatwo nienawiść rodzi się wśród najbliższych. Jak dzieci, które miały się wspierać, zaczynają walczyć o przetrwanie.

Jednocześnie ten tom ma w sobie dużo światła. Chifuyu i Takemichi, choć wciąż dostają po głowie, stają się bohaterami z krwi i kości. Ich partnerstwo daje nadzieję. Czasem przez wspólny plan, czasem przez zwykły żart, czasem przez to, że trzymają się razem, kiedy cały świat mówi im: odpuść. To właśnie siła Tokyo Revengers. Nie w scenach walk, choć są spektakularne. Nie w twistach, choć potrafią zaszokować. Tylko w tym, że pod historią o gangach kryje się dramat pokolenia dzieciaków, które zostały same ze swoimi problemami. I które, mimo wszystko, próbują coś z tym zrobić.

Te pięć tomów pokazuje, że seria nie zwalnia. Wręcz przeciwnie, pogłębia swoje tematy, otwiera kolejne rany, ale jednocześnie daje więcej niż tylko ból. Jest tu przyjaźń, która przetrwa wszystko, jest samotność, która boli aż do ostatniej strony, i są wybory, które każdy z bohaterów musi podjąć sam. Nie zawsze słuszne, nie zawsze bohaterskie, ale zawsze ludzkie. Tokyo Revengers tomy 6–10 to nie jest już tylko „fajna manga o gangach i podróżach w czasie”. To portret emocjonalny chłopców, którzy próbują naprawić to, co dorośli dawno temu zepsuli. I właśnie dlatego ta historia zostaje w głowie długo po zamknięciu ostatniej strony. Nie przez przemoc. Przez emocje, które nie dają o sobie zapomnieć.