Kawerna: Gazeta Fantastyczna
MEDIA
Kategorie: Arcyważne

FELIETON: Gdy piekło nosi hełm rycerza. „DOOM: The Dark Ages” i renesans brutalności

W erze, gdzie większość gier usiłuje nas przekonać, że są „czymś więcej” niż tylko rozrywką, że są moralnym wyborem, interaktywnym filmem, polityczną deklaracją: „DOOM: The Dark Ages” z pełnym impetem rozwala te ambicje na kawałki. Nie dlatego, że ich nie szanuje, ale dlatego, że wraca do najstarszego instynktu: przyjemności z działania. Surowej, brutalnej, niemal atawistycznej.

Nowe średniowiecze, stare piekło

„The Dark Ages” nie zabiera nas w przyszłość. Wręcz przeciwnie, cofa nas wstecz. Ale nie do romantycznej wizji rycerzy i dam dworu. To średniowiecze przefiltrowane przez DOOM-owską wyobraźnię: żelazo, krew, runy, demony. Świat, w którym piekło nie jest metaforą moralnego upadku, lecz realną siłą, z którą trzeba się rozprawić, ogniem, stalą i nieustającym sprintem.

Zaskakuje, jak doskonale ta stylistyka pasuje do DOOM-a. Zbroja Slayera nie wygląda tu na relikt przyszłości, ale na artefakt z pradawnych wojen. Tarcza z piłą, krusząca czaszki w rytmie perkusyjnych blastów, staje się ikoną, symbolem tej nowej-starej estetyki. Brutalność zyskuje nowe oblicze: rytualne, prawie religijne.

Fraza, która miażdży czaszkę: radość z destrukcji

Wydaje się niemal niepoprawne przyznawać: ta gra daje nieprzyzwoitą frajdę. Zabijanie demonów jest w niej po prostu satysfakcjonujące. Ale nie dlatego, że jesteśmy złymi ludźmi. Przeciwnie, dlatego, że świat „The Dark Ages” jest perfekcyjnie skonstruowany do tego, by być przeciwwagą dla naszej codzienności.

Gracz dostaje pełną kontrolę. Brak tutaj moralnej szarości. Są źli i trzeba ich zniszczyć. W czasach, gdy coraz więcej tytułów daje nam wybór, który z reguły sprowadza się do „czy zabijesz tego NPC-a ze smutną historią czy nie”, DOOM stawia sprawę jasno: to nie jest gra o wątpliwościach. To gra o decyzji. Brutalnej, ale jednoznacznej.

I właśnie w tej bezkompromisowości leży jej siła. Jakbyśmy, zmęczeni nieustannym relatywizmem, potrzebowali raz na jakiś czas katharsis. Chwili, w której nie pytamy „czy mam rację?”, ale po prostu działamy. I „The Dark Ages” oferuje to bez cienia ironii.

Wentyl bezpieczeństwa: brutalność jako forma oczyszczenia

Wielu psychologów wskazuje, że gry o wysokim poziomie przemocy mogą pełnić rolę wentyla bezpieczeństwa. DOOM robi to doskonale. Tutaj frustracja nie kumuluje się, lecz zostaje skanalizowana, w dynamiczny rytm walki, w przemyślaną mechanikę, w brawurowe, choreograficzne pojedynki. To jak taniec śmierci, ale w wersji death metal.

Brutalność nie jest tutaj wyrazem nihilizmu. Jest czymś niemal oczyszczającym. Odpowiedzią na zło. Jedynym skutecznym językiem komunikacji z piekłem.

To ważne, by to zrozumieć: DOOM nie celebruje przemocy dla niej samej. Przemoc w tej grze to akt sprawiedliwości. Świat przedstawiony nie pozwala na rozmowę z demonem. On nie słucha. Trzeba więc działać. I to jest wybór moralny, choć wyrażony przez obciętą głowę, a nie monolog o wartościach.

Brutalność jako lustro: czego uczą nas piekielne gry

„DOOM: The Dark Ages” nie chce być opowieścią o zbawieniu. To opowieść o walce. Ale walce pierwotnej, głębokiej, niemal instynktownej. Pokazuje, że wciąż potrzebujemy historii, które nie tylko opowiadają o emocjach, ale pozwalają je przeżyć, nawet jeśli w formie pikselowej eksplozji.

Może właśnie dlatego tak przyciąga. Bo pokazuje świat, w którym gniew jest produktywny. W którym przemoc nie prowadzi do destrukcji sensu, ale do jego odzyskania. W którym brutalność ma swoje miejsce, jako narzędzie ekspresji, a nie cel sam w sobie.

Czy potrzebujemy DOOM-a?

Zdecydowanie tak. Nie dlatego, że uczymy się z niego empatii. Ale dlatego, że DOOM uczy nas czegoś o nas samych. O tym, jak potrzebujemy poczucia sprawczości. O tym, jak głęboko zakorzeniona jest potrzeba walki z absolutnym złem. O tym, że czasem, nawet w fikcyjnym świecie, trzeba sięgnąć po młot i zamknąć bramy piekła.

Nie wszyscy muszą lubić ten rodzaj rozrywki. Ale trudno mu odmówić uczciwości. Brutalność „The Dark Ages” to nie żart ani prowokacja. To estetyka gniewu, wyrażona z chirurgiczną precyzją.

I wiecie co? W tym szalonym świecie, który coraz trudniej zrozumieć, ta piekielna klarowność jest dziwnie kojąca.