Chris Pratt oficjalnie potwierdził: będzie sequel animowanego Garfielda z 2024 roku. I zrobił to w sposób, który pasuje do kota tak bardzo, jak poniedziałkowa niechęć do wstawania, z pizzą w ręku i lekkim mrugnięciem do fanów. Dosłownie.
Nie ma daty premiery, jest tylko obietnica: „Do zobaczenia w kinach w 20XX”. Czyli klasyczne „wiemy, że to się sprzeda, ale jeszcze nie chcemy się spóźnić z terminem”.
Choć Garfield. Film nie powalił krytyków (delikatnie mówiąc), to zarobił ponad 257 milionów dolarów przy budżecie rzędu 60 milionów. Czyli – jakby to ujął sam Garfield – „wystarczająco dużo, żeby zasponsorować 10 lat leżenia na kanapie”. I jeszcze starczy na karmę dla Odiego.
Numer 1 przy otwarciu? Jest. Streaming na Netfliksie? Też. Chris Pratt, który zarabia na dubbingach między kolejnymi częściami Jurassic World a Super Mario Bros? Bingo. Wszystko się zgadza.
Co dostaniemy w Garfieldzie 2? Zapewne więcej makaronu, więcej one-linerów i jeszcze więcej Pratta, który, jak wiemy, jest dziś głosem absolutnie wszystkiego, co nie ma twarzy (albo ją ma, ale jest rysowana). Plotki o fabule? Brak. Ale umówmy się: czy ktoś idzie na Garfielda po fabułę? To film o kocie, który nienawidzi poniedziałków i kocha lasagne.
Trudno się dziwić. Dubbing to święty Graal hollywoodzkiego freelancera z rodziną – ładujesz się do studia na tydzień, mówisz „makaron” trzydzieści razy, wychodzisz z sześcioma zerami na koncie. Z punktu widzenia Pratta, to prawie jak cheat code do życia.