Kiedy wydawało się, że widzieliśmy już wszystko, Jason Trost odpala nowy poziom absurdu (i stylu) – The Waves of Madness to pierwszy film grozy, który wygląda jak dwuwymiarowa gra platformowa. Tak, dobrze przeczytałeś. Boczne przewijanie, retro stylistyka i atmosfera jak z Contra na kwaśnych deszczach.
Fabuła? Klasyczna jak Winamp: agent specjalny ląduje na luksusowym rejsie, który nagle zamienia się w nawiedzoną łódź widmo. Pokład pusty, rzeczywistość się rozpływa, czas się załamuje, a zdrowy rozsądek dryfuje gdzieś pod pokładem. Coś czyha i nie ma checkpointów. Brzmi znajomo, ale z twistem.
Trost, znany z serii The FP, mówi wprost: „Chciałem zrobić coś jak z innego wymiaru”. I rzeczywiście – tu Lovecraft spotyka Donkey Konga, a klasyczny horror z lat 30. dostaje nową teksturę i 60 FPS-ów. Reżyser nie kryje nostalgii, ale nie robi z niej cepa – to bardziej pastisz niż hołd, bardziej glitch niż remake.
W filmie pojawiają się Ryan Gibson i Tallay Wickham, ale całość skupia się na nastroju, estetyce i graniu z oczekiwaniami widza. Premiera już w październiku na Nightmares Film Festival w Columbus, a potem dalszy tour po festiwalach. I nie, nie będzie wersji na Switcha. Jeszcze.
To projekt z pogranicza sztuki wideo, psychodelii i starego horroru klasy B. Czy zadziała? Kto wie. Ale jeśli lubisz, gdy ekran ci się rozmywa, a postać nagle teleportuje się do 1932 roku i wygląda jak po zderzeniu z Outlastem – to może być twoje kino.