Po ponad dekadzie milczenia śmierć znów ma plan, i najwyraźniej nie brakuje jej chętnych do współpracy. Final Destination: Bloodlines, szósta odsłona kultowej serii, zaliczyła rekordowe otwarcie w box office, a reżyserzy Adam Stein i Zach Lipovsky mają powody do zadowolenia. Chociaż sequel oficjalnie nie został ogłoszony, można śmiało założyć, że to tylko kwestia czasu (i kolejnych absurdalnie krwawych pomysłów).
Tym razem historia skupia się nie na przypadkowej grupie ocalałych z katastrofy, ale na rodzinie, którą nawiedza trauma pokoleniowa i przeczucie, że coś złego powinno się wydarzyć… ale nie zdążyło. Główna bohaterka zaczyna śledztwo, które prowadzi ją do wydarzeń sprzed dekad, gdy jej babcia przechytrzyła śmierć, i tym samym otworzyła kolejne konto do wyrównania. „To pozwoliło nam opowiedzieć coś nowego, bardziej mięsistego” – mówi Lipovsky. Inaczej mówiąc: śmierć wróciła, ale tym razem ma bardziej osobiste motywy.
Na pytanie o kontynuację, reżyserzy byli ostrożni. „Nie mamy gotowych nowych pomysłów – włożyliśmy wszystkie najlepsze do Bloodlines” – przyznaje Stein. Ale niech was to nie zwiedzie. Zaraz potem dodaje: „Śmierć nigdy nie kończy pracy. Zawsze zostaje coś do załatwienia.” I chyba wszyscy wiemy, co to znaczy: drzwi do kolejnych „przypadkowych” tragedii są szeroko otwarte.
Co ciekawe, Bloodlines nie ma sceny po napisach, ale zostawia widza z symboliczną animacją, grosz podróżujący przez nagłówki gazet. Przypadek? W tym uniwersum nic nie jest przypadkowe. Ale producenci najpewniej czekają na pełne wyniki kasowe, zanim oficjalnie odpalą kolejne domino.
Pierwsze pięć części Oszukać przeznaczenie zbudowało franczyzę opartą na czystej, przewrotnej przyjemności: patrzenia, jak z pozornie banalnych sytuacji rodzi się łańcuch nieszczęść ostatecznych. Bloodlines udowadnia, że ten schemat nadal działa. A skoro widzowie nadal chcą się bać drzwi od windy, linki do bungee i kuli bilardowej leżącej na biurku, to śmierć jeszcze długo nie weźmie urlopu.