Nie ma zmiłuj. Dinozaury znowu rządzą. Jurassic World: Rebirth wjechał do kin z hukiem większym niż sam T-Rex i od razu rozszarpał box office jak raptor turystę z selfie stickiem. Nowy film zarobił w pierwszy weekend 141,2 mln dolarów w USA, przeskakując wszystkie wcześniejsze prognozy i spychając z podium „F1 The Movie” z Bradem Pittem.
Reżyserem tej dinozaurowej reaktywacji jest Gareth Edwards, a na ekranie brylują Scarlett Johansson, Mahershala Ali i Jonathan Bailey. I trzeba przyznać: ten casting to jak zestaw zabawek z różnych epok – ale działa. Nowa odsłona to siódmy film serii, ale pierwszy, który tak bezczelnie startuje w środku tygodnia – już w środę, przed amerykańskim Dniem Niepodległości. I ten manewr się opłacił.
Film zaliczył najlepszy wynik 4 lipca w całych latach 20. XXI wieku, bijąc m.in. Minionki: Wejście Gru i Despicable Me 4. Nawet patetyczny Sound of Freedom i F9 z Vinem Dieselem nie miały szans. Przychód z jednego dnia? Ponad $48,2 mln. Dla porównania – poprzedni rekordzista z tego dnia miał niecałe 21 milionów. Zjadają konkurencję na śniadanie.
Budżet? 180 milionów. Globalny wynik po jednym weekendzie? 312,5 miliona. Czyli w skrócie: park już się zwrócił, zanim jeszcze wypuszczono gadżety do Happy Mealów.
No i tak – Rebirth zarabia więcej na starcie niż którakolwiek część oryginalnej trylogii Jurassic Park. Czy jest lepszy? To już kwestia gustu, ale jedno jest pewne: nostalgia sprzedaje się świetnie, zwłaszcza gdy ma zęby jak autobus i ryk jak AC/DC na stadionie.
Nie wiemy jeszcze, czy to renesans serii, czy ostatnie jęki megafranczyzy. Ale jeśli miała zniknąć, to przynajmniej zostawia ślady łap większe niż budżet TVP na nowy format rozrywkowy.