Jeśli myślałeś, że Chainsaw Man to tylko jazda bez trzymanki, pełna krwi i flaków, to tomy 6–10 wyprowadzą cię z błędu. Jasne, nadal dostajesz hektolitry posoki, absurdalne akcje i demolki miast, ale pod spodem coś się zmienia. Fujimoto zaczyna z czytelnikiem grę, w której zamiast kolejnych pojedynków wrzuca emocje, poczucie straty i pytania, na które nie ma wygodnych odpowiedzi.
W szóstym tomie dostajemy to, co miało być pierwszą próbą „szczęścia” Denjiego. Reze, dziewczyna z uśmiechem jak z reklamy gumy do żucia, okazuje się dosłownie bombą. I nie chodzi tu o metaforę, wybucha, zabija i rozrywa, a Denji, jak to Denji, nie potrafi od razu pojąć, że został znów wykorzystany. Ich relacja to emocjonalny rollercoaster: coś jak randka w lunaparku, gdzie zjeżdżalnia kończy się w paszczy potwora. Fujimoto celowo buduje chwilę czułości tylko po to, by zaraz wszystko rozwalić w drobny mak. Reze nie była wyborem serca, była ładunkiem wybuchowym. A Denji? Po raz kolejny zostaje z niczym.
Tomy 7 i 8 to już inny poziom szaleństwa. Twarz Denjiego w telewizji uruchamia międzynarodowy poligon: zabójcy z Rosji, USA, Chin i Niemiec zjeżdżają się do Japonii, żeby skopać mu tyłek. A każdy z nich to osobna historia i własne zasady, jakby Fujimoto wrzucił do jednego garnka wszystkich bossów z gier z lat 90. i potraktował ich LSD. Jest Quanxi, która wygląda jak postać z cyberpunkowej bajki i walczy, jakby sama była bronią jądrową. Jest dziwaczny „Święty Mikołaj”, który nie rozdaje prezentów, tylko zamienia ludzi w kukły. Brzmi jak kabaret, ale działa, bo Fujimoto umie łączyć groteskę z realnym zagrożeniem.
I w tym całym chaosie znowu pojawia się coś, co boli. Wśród śmiechu i dziwactw coraz mocniej przebija się temat samotności, traumy i tego, że bohaterowie zaczynają się po prostu łamać. Power, zawsze głośna i bezczelna, zaczyna bać się własnego cienia. Aki próbuje zapanować nad czymś, czego nie da się kontrolować, przyszłością, która już została dla niego napisana. Denji, którego największym marzeniem było „pomacać cycki”, nagle nie wie, po co w ogóle żyje. Bo jak masz serce, którego nikt nie chce, to nawet piła w klacie nie daje sensu.
Tom 9 wyraźnie zwalnia. Po jatce trzeba odetchnąć, ale spokój jest tylko pozorny. Aki poznaje prawdę o Demonie Broni Palnej i… nie chce jej znać. To ten moment, kiedy Fujimoto przestaje udawać, że to zabawa. Tutaj każdy wybór kosztuje, a „zły los” nie jest frazesem, tylko realnym zagrożeniem. Mamy sceny, które wyglądają jak sen po koszmarze: intymne, ciche, jakby czas się zatrzymał i właśnie wtedy dostajemy największe ciosy. Zwłaszcza, że historia Akiego skręca w miejsce, z którego nie ma odwrotu.
I wreszcie tom 10. Denji po śmierci Akiego nie tyle się zmienia, co… psuje. Jak zabawka, której ktoś wyjął baterie i wrzucił do błota. Szuka ratunku u Makimy, bo nikt inny mu nie został. A Makima? No cóż, to nie kobieta, która przytuli i powie, że będzie dobrze. To ktoś, kto patrzy, jak płoniesz, i jeszcze podlewa cię benzyną. Jej prawdziwe oblicze wychodzi na jaw z pełną mocą i nie jest to makijaż, tylko czysta groza. Plan, który miała od samego początku, zaczyna się realizować. A Denji? Jest już tylko narzędziem.
To, co Fujimoto robi z narracją w tych tomach, to majstersztyk. Zaczyna jak klasyczny shonen, walka, wrogowie, poziomy mocy. Ale z każdym rozdziałem rozwala tę strukturę, podrzuca pytania o sens walki, o człowieczeństwo, o wybory, które nie mają dobrego zakończenia. Chainsaw Man nie opowiada o bohaterstwie. Opowiada o ludziach, którzy walczą, bo nie mają wyboru. Którzy pragną bliskości, ale dostają krew i wrzaski. Którzy marzą o normalności, a trafiają w środek piekła.
Warstwa wizualna dalej robi robotę. Rysunki są momentami brudne, niedoskonałe, ale perfekcyjnie oddają ten świat. Wybuchy, dekapitacje, obłąkane spojrzenia, wszystko to ma klimat szaleńczego snu, z którego nie da się obudzić. Ale najlepsze są te spokojne kadry. Ujęcia pustego pokoju, spojrzenie w sufit, kawałek chleba na talerzu. W tym wszystkim jest więcej emocji niż w stu scenach akcji.
Tomy 6–10 to kulminacja tego, co Fujimoto budował od początku: emocjonalnej jazdy, w której śmiech i łzy leją się równocześnie. To opowieść o chłopaku, który chciał być kochany, a stał się potworem. O dziewczynie, która miała być wybawieniem, a okazała się bombą z opóźnionym zapłonem. O świecie, który nie zna litości i nie daje nagród za dobre chęci.
Nie ma tu morału. Nie ma ukojenia. Ale jest coś cholernie prawdziwego. Coś, co zostaje pod skórą. Jeśli dotrwałeś do tego momentu, wiesz, że Chainsaw Man to nie tylko manga. To doświadczenie. I, paradoksalnie, jedno z najbardziej ludzkich, jakie możesz znaleźć w opowieści o chłopaku z piłą w klatce.