To nie jest książka dla kogoś, kto lubi, jak wszystko ma sens. Filmowy Wehikuł Czasu Harry’ego Harrisona to bardziej jazda bez trzymanki niż powieść sci-fi w klasycznym wydaniu. Wyobraź sobie: podupadające studio filmowe, ekscentryczny wynalazca z Europy Wschodniej, czasoprzestrzenny teleport i… plan zdjęciowy wśród prawdziwych Wikingów z X wieku. Brzmi jak coś, co wymyśliłby reżyser na ostrym kacu? Dokładnie tak to wygląda. I w tym cały urok tej książki.
Barney Hendrickson to typowy filmowiec z kiepskim fartem. Ma robić wielką historyczną produkcję, nie ma budżetu, nie ma pomysłu, a jedyne, co ma, to nóż na gardle, bo studio tonie w długach. I wtedy pojawia się wynalazca z urządzeniem o cudownie pokręconej nazwie „vremeatron”. Tak, brzmi słowiańsko, ale sensu w tym tyle co w kontrakcie hollywoodzkiego aktora. Nie szkodzi. Harrison nie bawi się w realizm, on leci po bandzie od pierwszej strony.
Pomysł jest prosty jak budowa cepa: skoro można się cofnąć w czasie, to po co budować dekoracje czy zatrudniać statystów? Lepiej po prostu przenieść ekipę filmową do czasów, w których akcja się dzieje, i tam nakręcić film. Taniej, szybciej, bardziej autentycznie. A że po drodze może się komuś omsknąć ręka i wpakować całą ekipę w środek historycznego konfliktu? Cóż, ryzyko zawodowe.
To, co czyni tę książkę wyjątkową, to jej bezpretensjonalny humor. Harrison wziął wszystkie możliwe klisze z podróży w czasie, wrzucił do miksera razem z parodią hollywoodzkiego zaplecza i wylał na kartki w formie jazdy komediowej. Bez antagonistów, bez mrocznych intryg, bez ratowania świata, za to z całą masą nieudolności, absurdu i cudownie rozpisanych pomyłek. Każdy element fabuły jest jak kawałek układanki, który niby do niczego nie pasuje, ale na koniec jakoś wszystko się zgrywa. To właśnie ten typ historii, gdzie to nie „co się stanie?”, tylko „jak bardzo to wszystko się spieprzy?”.
Najlepsze, że mimo braku dramatycznego napięcia, człowiek naprawdę przejmuje się tymi bohaterami. Może to przez to, że wszyscy są tak niezdarni, że nie da się ich nie polubić. Albo przez to, że Harrison pisze o całym tym filmowym cyrku z takim luzem i czułością, że trudno nie kibicować tej bandażowanej ekipie szaleńców. A że po drodze zaliczają Wikingów, alkoholowe pertraktacje i przygody z bronią białą? Cóż, taki jest show-biznes.
Szczególnie urocze są smaczki dla tych, którzy znają środowisko filmowe. Harrison nabija się z wszystkiego: od reżyserów przez aktorów po scenarzystów. Dostaje się też oczywiście amerykańskiej mentalności, w której każdy problem da się rozwiązać przez sztuczne piersi, whisky i pyskowanie. Główna aktorka ma więcej biustu niż talentu, główny aktor to chodzący biceps bez mózgu, a scenariusz? Kto by się tam przejmował scenariuszem, skoro Wikingowie mają wyglądać fajnie i się naparzać.
To książka, która śmieszy, ale nie jest głupia. Humor Harrisa to coś między Douglasa Adamsa a lekkim klimatem kreskówkowego Archer’a. Zamiast przytłaczać nas technicznymi aspektami podróży w czasie, Harrison wrzuca czytelnika w środek chaosu i mówi: radź sobie. A to, że podróże w czasie mają tutaj swoje zasady i wszystko, mimo absurdu, na końcu się ładnie spina, to już bonus dla bardziej wymagającego czytelnika.
Czy są wady? Pewnie. Finał przyspiesza tak, jakby Harrison nagle stwierdził, że ma dość pisania i po prostu chce skończyć. Niektóre postacie giną w tłumie, bo autor wyraźnie bardziej lubił wymyślać sytuacje niż budować głębokie psychologiczne sylwetki. No i językowo to nie jest powieść, która rzuca na kolana, raczej płynie gładko, czasem nawet aż za bardzo. Ale to nie szkodzi. Bo Filmowy Wehikuł Czasu to nie jest książka, którą czytasz dla stylu. To książka, którą pochłaniasz dla frajdy.
Jeśli lubisz historie o podróżach w czasie, ale masz już dość napompowanego patosu i dramatycznych zmian linii czasowych, sięgnij po Harrisa. To jedna z tych książek, które przypominają, że science fiction może być po prostu zabawne. Bez zbędnej filozofii, bez ratowania ludzkości. Czasem wystarczy dobra ekipa filmowa, trochę Jacka Danielsa i grupa nieco zdezorientowanych Wikingów, żeby stworzyć coś wartego zapamiętania.
No i pamiętaj: jeśli kiedyś znajdziesz się w przeszłości z kamerą w ręce, nie zapomnij podpisać kontraktów. Nawet z barbarzyńcami. Szczególnie z nimi.