„Generacje” to zaskakująco dojrzały debiut, który zamiast obiecywanej kosmicznej przygody serwuje czytelnikowi gęsty, powolny i mocno polityczny thriller science fiction. Statek kolonizacyjny Thetis, dryfujący przez przestrzeń kosmiczną od ośmiu pokoleń, staje się sceną dla opowieści o złudnej równości, władzy, systemowych manipulacjach i osobistym poświęceniu.
Ziemia dawno przepadła, ale ludzkość nadal niesie ze sobą swoje słabości. Koloniści na Thetis stworzyli uporządkowany świat, oparty rzekomo na sprawiedliwości, równości i współpracy. Tyle że za gładkimi frazesami czai się znacznie więcej. Gdy zbliżają się wybory nowego lidera, Primo, oraz kluczowa decyzja o celu podróży, pojawiają się sygnały, że coś w tym systemie nie gra. I właśnie wtedy do działania przystępuje Sandrine Liet, archiwistka, która na co dzień pilnuje protokołów, a nie spisków.
Sandrine nie jest typową bohaterką SF. To nie wojowniczka, buntowniczka ani rebeliantka. To analityczka, osoba z zaufaniem do systemu i procedur, która odkrywa, że system może się mylić lub być celowo fałszowany. Jej śledztwo to nie akcja na oślep, ale żmudne zbieranie danych, rozmowy, obserwacje. Powieść długo trzyma tempo bliskie thrillera politycznego, bardziej w stylu „Zamachu” Haasa niż space opery.
Wielopoziomowa struktura Thetis staje się metaforą samego społeczeństwa. Na górze, elity. Na dole, szeregowi obywatele. Wszyscy wciąż powtarzają, że są równi, ale każdy czuje, że coś tu się nie zgadza. Josephides świetnie pokazuje, jak łatwo utopia może stać się dystopią, wystarczy nie zadawać pytań. A kiedy Sandrine zaczyna je zadawać, uruchamia lawinę zdarzeń, które mogą zachwiać całym porządkiem.
Polityka, kontrola, dziedziczenie władzy i dostęp do informacji, to główne tematy książki. W tej zamkniętej społeczności najważniejsze nie są wybuchy i lasery, ale to, kto ma dostęp do wiedzy, kto ustala zasady i kto może je łamać bezkarnie. I choć z zewnątrz wszystko wygląda jak dobrze naoliwiona maszyna, pod powierzchnią kłębią się pytania: Kto decyduje o naszym losie? Kto wie więcej, niż powinien? I jak daleko można się posunąć, by „uratować” wspólnotę?
Josephides nie idzie na skróty. Sporo tu opisów, dialogów, analizy, to książka wymagająca skupienia, ale wynagradzająca uwagę czytelnika. Jeśli ktoś liczy na widowiskowe starcia w kosmosie, może się rozczarować. Ale jeśli interesuje cię powolne rozmontowywanie idealnego systemu od środka, to idealna lektura. Narracja przyspiesza dopiero w ostatnich rozdziałach, gdy Sandrine stawia wszystko na jedną kartę. I wtedy pojawia się napięcie, które autentycznie wciąga.
Motyw generacji to ciekawy zabieg. Nie tylko oddaje upływ czasu, ale też pozwala czytelnikowi lepiej poczuć ciągłość pokoleniowej misji i presję, jaką czują mieszkańcy Thetis. Autor subtelnie pokazuje, że nawet w próżni kosmosu nie da się uciec od ludzkich słabości, żądzy władzy, potrzeby dominacji, strachu przed utratą kontroli.
Styl jest przystępny, ale nie banalny. Dialogi brzmią naturalnie, świat przedstawiony jest dobrze przemyślany, a tempo, choć nierówne, prowadzi do satysfakcjonującego finału. Nie każda scena zostaje na długo w pamięci, ale całość układa się w spójną opowieść z wyraźnym przesłaniem.
„Generacje” to książka, która zadaje więcej pytań, niż daje odpowiedzi i to jej największa siła. To nie tyle historia o przyszłości ludzkości, co opowieść o tym, jak bardzo przyszłość zależy od jednostek, które zdecydują się działać, gdy reszta milczy. Josephides pokazuje, że bohaterem nie zawsze jest ten, kto pierwszy sięgnie po broń. Czasem to ktoś, kto po prostu nie odpuszcza – mimo że mógłby.