Od razu ci powiem, ta manga to nie jest klasyczna opowieść o walce dobra ze złem. Jasne, mamy egzorcystę, mamy Szatana, są też demony, Biblia i Kościół, ale wszystko to podano z takim przekornym mrugnięciem oka, że trudno nie czuć, że ktoś tu się bawi konwencją. A może nawet z niej szydzi. I dobrze, bo Make the Exorcist Fall in Love autorstwa Arumy Arimy (scenariusz) i Masuku Fukayamiego (rysunki) to zaskakująco świeży tytuł, który z każdym kolejnym tomem coraz pewniej stąpa po cienkiej linii między kiczem a czymś naprawdę interesującym.
Bohater nie ma imienia. To ksiądz, dziecko wychowane przez Kościół tylko w jednym celu, ma być idealnym narzędziem Boga w walce z demonami. I właściwie tak też funkcjonuje, jak pozbawiony emocji automat. Do czasu. Już w pierwszym tomie, podczas walki z sukkubem reprezentującym pożądanie, dosłownie wyłupuje sobie oko, by nie zgrzeszyć. Tak. Wyjmuje sobie oko. To nie metafora – on to robi. Biblia mówi, żeby wyłupić to, co kusi? Proszę bardzo. I to jest właśnie siła tej historii: bohater bierze wszystko dosłownie, a świat, w którym się porusza, nie pozwala mu długo trwać w tej czarno-białej wizji.
Kościół dostaje bowiem wiadomość od samego Szatana, który, jakby od niechcenia, ogłasza, że otwiera „Galerię Zła” w Gehennie. Nie, to nie żart. To wystawa sztuki, na której mają być pokazywane demony zakochane w ludziach. Ot, romantyzm po piekielnemu. Ksiądz dostaje zadanie: chronić artystę Imuriego Atsukiego, człowieka mającego, nieświadomie lub nie, przyciągnąć uwagę Piekła. Imuri jest spokojny, ciepły, otwarty. I skrywa sekret, który rzuca cień na całą jego osobowość. Już w pierwszym tomie widać, że pod tą opowieścią o walce i miłości kryje się coś więcej, może nie oryginalnego, ale na pewno zaskakująco dobrze wymieszanego.
Czy domyślisz się, że to nie Imuri jest „tym” człowiekiem, którego trzeba chronić, tylko ktoś zupełnie inny? Może. Czy przewidzisz, że ktoś się zakocha wbrew planowi Szatana? Raczej tak. Ale nie to w tej serii najważniejsze.
Najważniejsze jest to, że wszystko tu ma dziwny, nieco groteskowy urok. Kreska jest dość „dziecinna”, wręcz chibi, postacie mają okrągłe twarze, Satana rysują jak chłopca z sąsiedztwa. Ale działa to zaskakująco dobrze, bo kontrastuje z tym, co dzieje się na poziomie fabularnym. Gdy pojawia się pierwszy z królów piekieł, Mammon, reprezentujący chciwość, wszystko robi się dużo bardziej intensywne. Nie chodzi tylko o walkę, choć te są narysowane z nerwem i dynamiką. Chodzi o rozmowy. Mammon nie jest tylko przeciwnikiem, to także głos prowokujący księdza do przemyślenia własnych motywacji. I trzeba przyznać, że ta scena, gdy Mammon atakuje nie księdza, tylko Imuri, by wymusić emocje, to mocny moment. Nie chodzi już tylko o ochronę niewinnych. Chodzi o to, że ksiądz zaczyna coś czuć. Zaczyna się zmieniać.
Tom drugi rozwija relację między nim a Imurim. Tu wchodzi zazdrość, jeszcze ledwo zarysowana, ale wystarczająca, by pokazać, że nie jesteśmy w klasycznej opowieści o misji i obowiązku. Jesteśmy w opowieści o człowieku, który dopiero zaczyna być człowiekiem. I w tym wszystkim autorzy nie zapominają o lekkim tonie, plażowe sceny, drobne żarty, to wszystko sprawia, że nie przygniata nas patos.
Tom trzeci to już prawdziwe wejście na głębszy poziom. Okazuje się, że dziewczynka, którą bohaterowie przygarniają, to Lewiatan, władczyni zazdrości. I to nie jest tani twist. Lewiatan, mimo że demon, pokazuje więcej człowieczeństwa niż niejeden anioł w tej serii. Jest samotna, pragnie przyjaźni, chce być częścią czegoś większego niż piekło. Jej obecność staje się odbiciem księdza, oboje są potworami w oczach świata, oboje chcą czegoś więcej, choć nie potrafią tego jeszcze nazwać. Gdy pojawiają się morskie potwory, żeby ją schwytać, robi się naprawdę emocjonalnie. Bo tu już nie chodzi tylko o walkę. Chodzi o przynależność. O to, czy człowiek i demon mogą naprawdę rozmawiać.
To właśnie lubię w tej mandze najbardziej, że nie daje prostych odpowiedzi. Że łączy biblistyczny patos z romantycznym banałem i jeszcze potrafi dodać do tego szczyptę współczesnej refleksji o emocjach, odpowiedzialności i wolności. Niektóre dialogi są naprawdę dobre, inne brzmią trochę jak wyjęte z anime sprzed dekady, ale ogólna linia narracyjna trzyma się mocno. A to, co robi z postaciami pobocznymi, anioł Gabriel, który jest bardziej menedżerem dusz niż boskim posłańcem, czy Kościół, który ewidentnie manipuluje swoim narzędziem, to już inna warstwa, wymagająca refleksji.
Czy to manga idealna? Nie. Ma swoje problemy, czasem z tempem, czasem z rysunkiem, który nie każdemu podejdzie. Ale ma też serce. I nie chodzi tylko o romans, który powoli się buduje. Chodzi o to, że pokazuje ludzi i demony jako byty emocjonalne, nie tylko archetypy. A to w tego typu historiach rzadkość.
Na koniec, tak, wiem, że tytuł sugeruje, że egzorcysta ma się zakochać. I faktycznie, wszystko idzie w tę stronę. Ale czy to on się zakocha, czy ktoś zakocha się w nim? A może obie strony? Nie wiem. I nie chcę wiedzieć od razu. Bo Make the Exorcist Fall in Love to historia, która daje sobie czas. Daje czas na żart, na łzę, na krew i na zaskoczenie. A ja jej ten czas daję z przyjemnością. Trzy tomy i ani chwili nudy. Czekam na więcej.