Miasteczko Salem to Stephen King na początku swojej długiej, pokręconej i nie zawsze konsekwentnej drogi do literackiego panteonu grozy. To jego druga powieść, jeszcze nie obrosła mięsem stylu, jeszcze nie do końca pewna, czy chce nas przestraszyć, wzruszyć, czy może po prostu po raz kolejny opowiedzieć, że małe miasteczka w Maine są gorsze od cmentarza wojskowego po deszczu.
Jeśli Carrie była szokiem, Miasteczko Salem miało być powrotem do klasyki: Dracula na przedmieściach, Nosferatu w białym pick-upie. I o ile zamysł był świetny, o tyle wykonanie bywa tak drewniane, że momentami miałem ochotę zapytać: czy to King pisał, czy może jeden z jego wampirów próbował trzymać długopis zębami?
Małe miasteczko, wielki potencjał, nijakie postacie
Powieść opiera się na dobrze znanym pomyśle: do sennych Stanów przyjeżdża dziwak, zaczynają ginąć dzieci, w powietrzu unosi się zapach ziemi z Transylwanii, a potem wszyscy robią bardzo niewiele, bardzo długo, zanim coś się wydarzy.
Główny bohater, Ben Mears, jest pisarzem (jakżeby inaczej), który wraca do Salem’s Lot, żeby… no właśnie, nie wiadomo, co dokładnie. Przeżyć traumę z dzieciństwa? Napisać książkę? Spotkać kobietę, zakochać się i kompletnie nic z tym nie zrobić? Ben to typ bohatera, który mógłby spędzić apokalipsę, czytając instrukcję obsługi do miksera i uważać to za intensywny dzień.
Pozostałe postacie? Większość z nich to kartonowe sylwetki z opisem „dziwak numer 7” albo „panikujący ksiądz”, które znikają szybciej, niż jesteśmy w stanie zapamiętać ich imiona. Nawet dziecko, które wie, co się dzieje, czyli klasyczny trope Kinga, zostaje tu zmarnowane na pół gwizdka, a mogło być prawdziwym narzędziem napięcia.
Gdzie ten horror?
Wampiry w Miasteczku Salem to nie przystojniacy z TikToka ani gotyckie uosobienia rozpaczy, to klasyczne, brudne, ziemiste bestie z kłami, które stukają o trumnę, zanim się jeszcze obudzą. Brzmi dobrze? Brzmi. Tyle że pojawiają się zbyt późno, zbyt krótko i zbyt często jakby przypadkiem.
W teorii, powinniśmy bać się Barlowa – głównego wampira – ale jego obecność jest bardziej legendą niż realnym zagrożeniem. Większość przerażenia ma wynikać z atmosfery, problem w tym, że atmosfera rozlewa się jak stara zupa, która dawno straciła temperaturę. King próbuje budować napięcie przez powolne rozkładanie kart na stole, ale zamiast blackjacka dostajemy pasjansa, którego nikt nie dokończył.
Owszem, są tu sceny piękne – pierwsze ukazanie się chłopca za oknem, opętanie, które przychodzi jak sen, przekształcanie zwykłych ludzi w cienie. Ale one są jak zagubione perły w stercie kurzu: trzeba się namęczyć, żeby je dostrzec, a jeszcze bardziej, żeby je docenić.
Jednym z największych grzechów Miasteczka Salem jest tempo. King chciał stworzyć opowieść o powolnym przenikaniu zła do społeczności – i to się udało. Problem w tym, że przenika ono tak powoli, że można w tym czasie przeczytać Całą historię świata H. G. Wellsa i jeszcze obejrzeć trzy sezony Downton Abbey.
Opisów jest tu tyle, że można by z nich złożyć osobną powieść o topografii miasteczka i relacjach między mieszkańcami. Gdyby napięcie miało się budować proporcjonalnie do liczby słów, byłby to najstraszniejszy horror XX wieku. Ale niestety, wiele tych słów to czyste zapychacze. Dialogi potrafią brzmieć jak rozmowy ludzi, którzy zapomnieli, o czym mieli rozmawiać, a King zbyt często ucieka w anegdoty, które nie prowadzą donikąd.
Gdyby nie King, byłoby słabo
To, co ratuje tę powieść od rozczarowania, to styl. Mimo wszystko, King pisze jak diabeł z maszyną do pisania: gęsto, z obrazami, które zapadają w pamięć, z rytmem, który potrafi wciągnąć mimo zgrzytów. Momentami jest duszno, intensywnie i niepokojąco – szkoda tylko, że są to momenty, a nie ciągłość.
Widać tu jednak zarodek tego, co później stanie się To, Cmętarzem zwieżąt, Misery czy Ręką mistrza. To powieść uczącego się geniusza – fascynująca jako etap, ale frustrująca jako gotowy produkt.
Klasyk z zębami mlecznymi
Miasteczko Salem to książka, która chciała być ważna, duchowy spadkobierca Draculi, amerykańska opowieść o infiltracji zła. Ale w wielu miejscach to zło po prostu nie ma siły się przebić.
Dla kolekcjonerów Kinga i miłośników wampirów: obowiązkowe. Dla czytelników szukających napięcia, emocji i bohaterów z charakterem – tylko z kubkiem cierpliwości i stoperem. Bo choć zęby są, to ukąszenie często nie zostawia śladu.