Co by było, gdyby ostatnia zagadka detektywistyczna rozstrzygała nie tylko o losach śledztwa, ale i całej ludzkości? W Morderstwie u kresu świata Stuart Turton nie tylko zadaje pytanie o to, kto zabił, ale także, czy warto w ogóle jeszcze walczyć o przetrwanie. To nie jest zwykła powieść kryminalna. To pełna napięcia, filozoficzna układanka o pamięci, winie i nadziei, osadzona w świecie po końcu świata, gdzie jedno morderstwo może kosztować wszystko.
Fabuła osadzona jest na odizolowanej wyspie, ostatnim bastionie ludzkości, chronionym przed zabójczą mgłą, która pochłonęła cały świat. Żyje tu 122 mieszkańców i trójka naukowców, strażników porządku i przetrwania. Gdy jedno z nich zostaje zamordowane, uruchamia się mechanizm zagłady. Wyspa ma 92 godziny, by odnaleźć sprawcę, zanim zapora ochronna zniknie, a zabójcza mgła pochłonie i ich. Stawka? Absolutna. Przetrwanie ostatnich ludzi.
Turton w mistrzowski sposób kreuje atmosferę grozy, która nie wynika z brutalności, lecz z nieuchronności i niemożności zaufania nawet samemu sobie. Wszystkie wspomnienia z nocy morderstwa zostają wymazane, nikt nie wie, co zrobił, widział, słyszał. Amnezja nie jest tu tylko fabularnym chwytem, to rdzeń powieści i symbol naszego kruchego zaufania do własnej tożsamości. W świecie Turtona każdy może być winny, nie wiedząc o tym i to właśnie ta niepewność czyni lekturę tak porywającą.
Główna bohaterka, Emory, jest jedną z nielicznych postaci, która nie godzi się na bierne odgrywanie przypisanej roli. W świecie podporządkowanym regułom i fałszywemu poczuciu bezpieczeństwa, to ona zadaje pytania, kwestionuje system, żąda prawdy. To właśnie przez jej wrażliwość i determinację fabuła nabiera emocjonalnej głębi. Towarzyszy jej córka Clara, dziecko w świecie, który nie ma już przyszłości, a jednak wciąż szuka prawdy.
Wielkim eksperymentem narracyjnym powieści jest narrator, sztuczna inteligencja o imieniu Abi, która opowiada historię z pozornie wszechwiedzącej perspektywy, ale czasem wypowiada się w pierwszej osobie, czasem znika, czasem prowadzi nas w głąb umysłów bohaterów. To zabieg ryzykowny i nie dla każdego, wymaga czujności, uważności, i niestety czasem burzy immersję. Trzeba kilku rozdziałów, by zorientować się, kto mówi, czyje są emocje i na ile możemy im ufać.
Pierwsza połowa książki wciąga bez reszty, świat, zasady, tajemnice, rytuały, wszystko składa się na niesamowicie intrygującą opowieść. Turton nie szczędzi napięcia, podszeptów, zmyłek. Czuć, że coś tu nie gra, że jesteśmy tylko o krok od zrozumienia. Gdy przychodzi „moment olśnienia”, jest satysfakcjonujący, mocny, wart czekania. Niestety, druga połowa nie utrzymuje już tego napięcia. Gdy przechodzimy w klasyczne śledztwo, pojawia się nadmiar postaci, faktów, motywów, i choć wszystko jest zaplanowane, czytelnik zaczyna się gubić. Uczucie napięcia ustępuje miejsca intelektualnemu zmęczeniu. Pojawiają się momenty, gdy trzeba wracać do wcześniejszych rozdziałów, by zrozumieć, o kim mowa, i to odbiera rytm.
Turtonowi nie można jednak odmówić ambicji. To powieść o końcu świata, ale też o końcu złudzeń. O tym, jak łatwo podporządkować się systemowi, który obiecuje przetrwanie w zamian za milczenie. O tym, że tożsamość nie jest trwała, a pamięć, może być największym kłamcą. Mimo że całość mogłaby być bardziej przejrzysta, to jest to książka, którą warto przeczytać dwa razy, nie tylko, by lepiej zrozumieć intrygę, ale by docenić, ile ukryto między wierszami.
Morderstwo u kresu świata to nie tylko zagadka kryminalna. To elegia dla człowieczeństwa, refleksja nad odpowiedzialnością i dowód na to, że Turton nie pisze po to, by zadowalać, pisze, by rzucać wyzwania. I choć nie każde rozwiązanie w tej książce zachwyca, jedno jest pewne: zapada w pamięć. I nie pozwala o sobie zapomnieć.