Kawerna: Gazeta Fantastyczna
MEDIA
Kategorie: Recenzje

RECENZJA: Niosący Słońce | Bogowie wracają

Drugi tom trylogii Upadli Bogowie autorstwa Hannah Kaner to powrót do świata, gdzie wiara została wypędzona z ludzi, ale nie z ziemi. W Niosącym Słońce nie chodzi już tylko o zabijanie bogów, chodzi o to, co przychodzi po ciszy. O to, co dzieje się, kiedy wyznawcy przestają wierzyć, a bóstwa zaczynają szeptać znowu. Głośniej. Groźniej.

Kaner rozrzuca swoich bohaterów po całym Middrenie. Tam, gdzie Bogobójczyni trzymała ich razem w jednej misji, Niosący Słońce rozbija grupę, pozwalając każdemu pójść własną ścieżką. Kissen, zabójczyni bogów, mierzy się z przeszłością, dosłownie wraca do miejsc, które zostawiła za sobą. I choć jej rozdziały są mniej obecne niż w pierwszym tomie, każda scena z jej udziałem pokazuje wyraźnie, że coś w niej się zmieniło. Mniej furii, więcej refleksji. Nadal groźna, nadal bezkompromisowa, ale już nie tak samotna jak kiedyś.

Inara i Skediceth błyszczą najmocniej. Dziewczynka, kiedyś przerażona, teraz coraz odważniejsza, zaczyna rozumieć swoje pochodzenie i cenę, jaką może przyjść jej za to zapłacić. Skedi, bożek niewinnych kłamstw, znów czaruje: lekki w tonie, ciężki w znaczeniu. To duet, który trzyma emocjonalny ciężar całej historii. Ich relacja jest niejednoznaczna i pięknie prowadzona, od dziecięcego zaufania do brutalnego rozczarowania.

Elogast z kolei wraca w trybie pełnego dramatu. Były rycerz, piekarz, który chciał już tylko spokoju, dostaje rozkaz zabicia człowieka, którego kiedyś nazywał bratem. I tu Kaner gra najmocniej: w lojalności, bólu, gniewie. Elo wchodzi na ciemniejszą ścieżkę. Nie każdemu czytelnikowi przypadnie do gustu, ale trudno mu odmówić autentyczności.

Arren, tytułowy Niosący Słońce, to król rozdarty między dwiema skrajnościami: obsesją kontroli i lękiem przed własną śmiertelnością. Jego przemiana, z pogromcy bogów w tego, który zawarł z nimi pakt, mogłaby mieć większy ciężar, ale zamiast tego wypada chaotycznie. Jego motywacja pozostaje niedopowiedziana, jakby autorce zabrakło odwagi, by naprawdę wejść mu do głowy.

Drugi tom zdecydowanie zmienia dynamikę. Akcja się rozciąga. Zamiast pogoni i walk mamy planowanie, skradanie, politykę. Kaner rozwija świat, więcej prowincji, więcej postaci, więcej bóstw. I to wszystko działa… do pewnego momentu. Początek jest wolny. Dla niektórych, zbyt wolny. Trzeba się uzbroić w cierpliwość, bo dopiero druga połowa przyspiesza i zaczyna nagradzać.

Ale za to, co Kaner robi z klimatem, należy się pełne uznanie. Jej świat żyje. Wierzenia nie są dodatkiem, są rdzeniem fabuły. Każdy region ma swoje bóstwa, swoje święte miejsca, swoje przesądy. Nie ma tu jednej religii, jednego boga, jest panteon zapomniany, panteon na wygnaniu. I to napięcie między sacrum a profanum jest budowane mistrzowsko.

Autorka potrafi pisać sceny, które zapadają w pamięć: opuszczona świątynia z ociekającym woskiem ołtarzem, wizja bóstwa z ciała z mgły i światła, rozmowy prowadzone w półśnie. Jej styl bywa liryczny, miejscami wręcz poetycki, ale nie gubi sensu. Jest obrazowy, ale nie pretensjonalny.

Największym atutem tej książki jest głębia psychologiczna postaci. Wszyscy bohaterowie mają swoje rany, wybory i chwile zawahania. Nie są idealni. Nie są nawet jednoznacznie dobrzy. To fantasy, które nie potrzebuje czystych archetypów. I bardzo dobrze. Każdy z nich coś traci. Każdy coś zyskuje. I choć relacje między postaciami nie zawsze mają czas, by w pełni wybrzmieć, to tam, gdzie dostają przestrzeń, rezonują naprawdę mocno.

Jednocześnie Niosący Słońce to nie książka, którą połkniesz w jeden wieczór. To nie „łatwa lektura”. Wymaga skupienia, cierpliwości i chęci wejścia w świat, który nie podaje wszystkiego na tacy. Ale jeśli dasz jej ten czas, odwdzięczy się.