Czternaście lat po piątej odsłonie serii, która sprawiła, że miliony ludzi zaczęły unikać jazdy za ciężarówkami z kłodami drewna, wraca Oszukać przeznaczenie. Więzy krwi w reżyserii Adama B. Steina i Zacha Lipovsky’ego nie próbuje wymyślać koła na nowo, ale zaskakująco skutecznie łączy przeszłość serii z nowymi motywami, tworząc sequel udany, choć nie rewolucyjny. Trudno przypuszczać, by film stał się pokoleniowym punktem odniesienia jak pierwsza część, ale to najlepsza odsłona od bardzo dawna.
Akcja rozpoczyna się w latach 60., gdy młoda Iris Campbell (Brec Bassinger) ma wizję katastrofy w futurystycznej restauracji na szczycie wieży. Ostrzeżenie ratuje życie jej samej i innych, ale – jak doskonale wiemy – Przeznaczenie nie znosi pustki. Kilkadziesiąt lat później jej wnuczka Stefani (Kaitlyn Santa Juana) zaczyna mieć koszmary związane z tamtym dniem. Wkrótce odkrywa, że nie tylko odziedziczyła zdolność widzenia, ale też ciąży nad nią rodowe przekleństwo. Śmierć nie odpuszcza. Chce domknąć rachunki.
Motyw dziedziczenia klątwy i rodzinnego splątania to najciekawszy element tej części. Scenarzyści Guy Busick i Lori Evans Taylor nie kombinują zbytnio z formułą, ale umiejętnie wprowadzają świeży akcent: Więzy krwi sugerują, że „dar” premonicji (a może raczej brzemię) jest dziedziczny, a Śmierć może śledzić nie jednostki, ale całe linie rodowe. To niewielki, ale znaczący twist w mitologii serii – zrealizowany na tyle subtelnie, że nie dominuje opowieści, ale ją wzbogaca.
Fabuła nie grzeszy głębią, ale nie o to tu chodzi. To kino mechanizmów, gdzie największą atrakcją są kolejne, zaskakujące sekwencje śmierci. Reżyserzy z wyczuciem prowadzą napięcie: każda scena jest małym przedstawieniem absurdu, gdzie domowe urządzenia, przypadki i zbiegi okoliczności łączą się w makabryczne balety. Fani znajdą tu wszystko, czego oczekują: śmierć przez maszynę do rezonansu, podnośnik śmieciarki, zacinające się windy, monety spadające w złym momencie. Krwawo, głośno i z precyzyjnym, niemal matematycznym chłodem.
Film dobrze radzi sobie też z obsadą. Kaitlyn Santa Juana jako Stefani wypada naturalnie, a chemia z jej ekranowym bratem Charliem (Teo Briones) nadaje historii odrobinę emocjonalnego ciężaru. Richard Harmon i Owen Patrick Joyner jako kuzyni Erik i Bobby przemycają trochę humoru, który dobrze kontrastuje z rosnącą grozą. Jest też ostatni występ Tony’ego Todda jako Bludworth – godne, elegijne pożegnanie ikonicznej postaci, a jednocześnie symboliczne domknięcie całej serii.
Oczywiście nie obyło się bez potknięć. Drugi akt filmu nieco siada, tempo zwalnia, a niektóre dialogi przypominają telenowelowe ekspozycje. Nie wszyscy bohaterowie zostali równie dobrze rozpisani – niektóre śmierci, choć widowiskowe, dotyczą postaci zbyt płaskich, by naprawdę obchodził nas ich los. Ale całość broni się konsekwencją i samoświadomością. Więzy krwi wie, czym chce być: krwawą karuzelą okrucieństwa i zabawy konwencją.
Największy atut filmu to jego bezczelna pomysłowość. Scena otwierająca – spektakularna katastrofa w wieży Skyline – to przykład napięcia, groteski i doskonałego wyczucia rytmu. To właśnie ten rodzaj przerysowania, który zna i kocha fan tej serii. Co ważne: Więzy krwi nie odcina się od poprzednich części, nawiązania są subtelne, ale czytelne. Nie musisz znać całej serii, ale jeśli znasz, zostaniesz nagrodzony.
Czy ten film zapisze się w historii horroru? Raczej nie. Ale jako szósta część serii, która powinna umrzeć po czwartej, broni się nadspodziewanie dobrze. To kino celowe, brutalne i konsekwentne. Kino, które nie udaje niczego więcej, niż jest, i w tej szczerości znajduje siłę.