„Wszystko, co sobie wymyślisz” to tytuł, który może brzmieć jak zachęta do coachingu, ale w rzeczywistości jest opowieścią o jednym z najbardziej nieprawdopodobnych aktów zbiorowej wyobraźni w historii kina. Ian Nathan nie pisze kolejnej książki o kulisach produkcji kultowej serii filmowej. On zabiera nas w podróż przez świat bardzo osobisty, gdzie każdy kadr, każda decyzja, każde ujęcie wyrasta z walki między wiarą w niemożliwe a brutalnymi realiami przemysłu filmowego.
To książka, w której zaskakująco często nie chodzi o smoki, orki i krajobrazy Nowej Zelandii, lecz o momenty ciche i niewidoczne. O to, co dzieje się, kiedy człowiek z małego kraju próbuje przekonać największe studia filmowe, że warto postawić setki milionów dolarów na ekranizację dzieła, które wielu uważało za literacko niesfilmowalne. Kiedy Ian Nathan opisuje wczesne lata Petera Jacksona, czuć pod skórą, że to nie tyle biografia, ile studium determinacji. Historia chłopca, który pokochał potwory i nie przestał w nie wierzyć, nawet gdy świat domagał się bardziej „rozsądnych” marzeń.
To, co najmocniej wybrzmiewa z opowieści Nathana, to nieustanna obecność drugiego człowieka. Jackson, mimo że często przedstawiany jako samotny wizjoner, był w rzeczywistości architektem zaufania. Dobierał współpracowników tak, jak Tolkien tworzył swoje języki – precyzyjnie, obsesyjnie, z myślą o spójności. W książce odnajdziemy pełno fragmentów, w których autor zwraca uwagę na relacje, często napięte, ale zawsze znaczące. Partnerstwo Jacksona z Fran Walsh i Philippą Boyens, przyjaźń z aktorami, budowanie zespołu, który uwierzył w Śródziemie zanim jeszcze pojawiła się pierwsza mapa: to wszystko tworzy portret reżysera nie jako demiurga, ale jako lidera, który wie, kiedy słuchać, a kiedy ufać sobie wbrew wszystkiemu.
Kobieta czytająca tę książkę dostrzeże być może coś więcej niż tylko historię sukcesu. Dostrzeże walkę z niedowierzaniem, z brakiem środków, z koniecznością tłumaczenia się z każdej emocjonalnej decyzji. Bo choć film to technologia, to jednak Jackson zdołał udowodnić, że technologia może być narzędziem wrażliwości, nie odwrotnie. Właśnie dlatego ten projekt: mimo całej jego skali i megalomanii. Wciąż porusza. Za spektakularnymi efektami stoją bowiem ludzie, którzy – dosłownie – rękami lepią Golluma, haftują tuniki Rohirrimów i ważą, czy Frodo powinien upaść już teraz, czy dopiero za trzy sceny.
Książka ma swoje słabsze strony i nie sposób ich pominąć, jeśli ma to być recenzja uczciwa. Wraz z nadejściem drugiej części narracji – tej dotyczącej Oscarów, późniejszych filmów Jacksona i ekranizacji „Hobbita” – opowieść Nathana traci na sile. Staje się bardziej sprawozdawcza, mniej emocjonalna. Od momentu, gdy autor przestaje relacjonować zmagania, a zaczyna opisywać tryumfy, znika napięcie. Tak jakby historia sama w sobie przestała być interesująca, bo zniknęło to, co w niej najcenniejsze – ryzyko.
Nie pomaga też fakt, że „Hobbit” zostaje potraktowany po macoszemu, a próba jego rehabilitacji wydaje się nieprzekonująca. Choć Nathan broni go jako dzieła lepiej ocenianego z perspektywy czasu, trudno nie zauważyć, że brakuje tu tego samego zaangażowania, jakie widać w opisie tworzenia „Drużyny Pierścienia”. Wydaje się, że autor sam dostrzega, iż z każdą kolejną częścią przygoda coraz bardziej przypomina mechanizm, a coraz mniej sen.
Zaskakującym, a zarazem najbardziej poruszającym elementem tej książki jest jej warstwa emocjonalna. Choć pełno tu informacji technicznych, nazwisk, dat, decyzji finansowych i hollywoodzkich rozgrywek, najpiękniejsze fragmenty to te, które opowiadają o marzeniach. O tym, że Frodo nie chciał tej misji. Że Gandalf przychodzi wtedy, kiedy trzeba, choć zawsze wydaje się spóźniony. Że świat można zbudować na nowo, jeśli tylko uwierzy się, że to możliwe.
Dla mnie jako czytelniczki najbardziej wzruszające były momenty, w których Jackson powątpiewa. Wątpliwości, lęki, chwile, w których chce się wycofać – to wszystko buduje głębię tej opowieści. Bo prawdziwe bohaterstwo nie polega na nieomylności, lecz na trwaniu mimo jej braku. To książka, która opowiada o kruchości ludzkich marzeń, które tylko dzięki współdzieleniu z innymi zyskują szansę na przetrwanie.
„Peter Jackson i jego Śródziemie” to lektura wymagająca, czasem nierówna, czasem zbyt szczegółowa lub zbyt pobieżna. Ale mimo swoich słabości jest to książka, którą warto przeczytać nie tylko jako fanka Tolkiena czy miłośniczka kina, ale jako kobieta. Bo opowiada o tworzeniu. O opiece nad ideą. O determinacji i o miękkości, które muszą iść razem. O tym, że czasem trzeba wiele lat, by ktoś zrozumiał, że to, co sobie wymyśliłaś, naprawdę miało sens.
Jeśli miałabym wskazać jedną książkę, która pokazuje, jak wygląda prawdziwa praca twórcza – pełna błota, uporu, wątpliwości, ale i magii – byłaby to właśnie ta.
Nie dlatego, że jest doskonała. Ale dlatego, że przypomina nam, iż marzenia to nie coś, co się po prostu ma. To coś, o co trzeba nieustannie walczyć – z innymi, z rzeczywistością, a przede wszystkim ze sobą.