Kawerna: Gazeta Fantastyczna
MEDIA
Kategorie: Recenzje

RECENZJA: Przebudzenie | King bez fajerwerków, ale z pazurem

Stephen King to taki pisarz, który niby już dawno powiedział wszystko, co miał do powiedzenia, a jednak co jakiś czas potrafi zaskoczyć. Czasem pozytywnie, czasem tak sobie. Z Przebudzeniem sytuacja jest ciekawa, bo to książka, która udaje zwykłą obyczajówkę, a pod koniec wbija ci nóż w plecy. I teraz pytanie: czy to jeszcze sztuczka starego mistrza, czy może trochę odgrzewany kotlet?

Zacznijmy od tego, że King w tej powieści nie stawia na fajerwerki. Przez większą część Przebudzenia obserwujemy życie Jamiego Mortona, chłopaka z małego miasteczka w Nowej Anglii. Typowy King – małe społeczności, dzieciaki grające w piłkę, problemy rodzinne. Pojawia się też tajemniczy kaznodzieja Charles Jacobs, który szybko stanie się dla Jamiego kimś w rodzaju mentora. Do pewnego momentu wygląda to jak typowa, spokojna historia o dorastaniu. Trochę jak To, ale bez klaunów.

I to jest właśnie pierwsza rzecz, która potrafi wciągnąć. King robi tu to, co zawsze wychodzi mu najlepiej: buduje świat, w którym chce się być, nawet jeśli to tylko zwykłe życie. Jamie gra na gitarze, poznaje dziewczyny, kłóci się z rodziną, popada w uzależnienia. Z jednej strony nic specjalnego, z drugiej, wszystko opisane jest z takim luzem i wyczuciem, że człowiek po prostu brnie dalej, bez większego pośpiechu, ale też bez znużenia.

Ale w tle cały czas czai się ten Charles Jacobs, którego pasją jest elektryczność. I tu zaczyna się robić nieco mniej codziennie. Kaznodzieja traci rodzinę w tragicznych okolicznościach i od tego momentu jego obsesja na punkcie „tajemnej energii” wchodzi na zupełnie inny poziom. King nie spieszy się z odsłanianiem kart. Przez długi czas właściwie nie wiadomo, dokąd ta historia zmierza. Czy to będzie horror? Kryminał? Dramat obyczajowy?

A potem, w ostatniej ćwiartce książki, następuje właśnie to tytułowe przebudzenie. I nie chodzi tu o jakąś metaforyczną przemianę bohatera, tylko dosłownie o odkrycie czegoś, co wykracza poza nasze rozumienie rzeczywistości. King nagle przypomina sobie, że potrafi pisać o rzeczach naprawdę strasznych, i nagle robi się bardzo Lovecraftowsko. Rzeczy, które do tej pory wydawały się zwykłymi dziwactwami, układają się w koszmar, a Charles Jacobs okazuje się kimś więcej niż tylko szalonym elektrykiem.

Nie chcę zdradzać za dużo, ale jeśli ktoś liczy na tradycyjny horror w stylu Lśnienia, to będzie musiał uzbroić się w cierpliwość. Większość książki to powolne budowanie tła, klimat bardziej melancholijny niż straszny. Dopiero pod sam koniec dostajemy pełen zestaw: grozę, szaleństwo, tajemnice z pogranicza życia i śmierci.

Czy to działa? I tak, i nie. Z jednej strony ten finał naprawdę robi wrażenie. Mało który pisarz potrafi tak sprawnie przeskoczyć z obyczajówki do czystego horroru, nie sprawiając przy tym wrażenia, że zlepia dwie różne książki w jedną. Kingowi się to udaje. Ale z drugiej strony, można mieć wrażenie, że te ostatnie kilkadziesiąt stron to trochę za mało, by naprawdę się bać. Zanim człowiek poczuje prawdziwy niepokój, książka się kończy.

Podobnie jest z postaciami. Jamie to bohater bardzo klasyczny jak na Kinga: zwykły facet z problemami, uzależnieniami, samotnością. Fajnie się go śledzi, ale trudno się z nim naprawdę zżyć. Charles Jacobs za to to zupełnie inna sprawa. To postać, która zostaje w głowie. King świetnie oddał jego przemianę: z sympatycznego kaznodziei w kogoś, kto balansuje na granicy geniuszu i obłędu. Właśnie dla Jacoba warto tę książkę przeczytać, nawet jeśli nie każdemu przypadnie do gustu powolne tempo całości.

Językowo King robi to, co zawsze. Pisze prosto, ale obrazowo. Nie ma tu poetyckich opisów czy wielkich filozoficznych wywodów, ale wszystko działa jak powinno. Największym plusem jest właśnie ten naturalny, ludzki ton. Kiedy Jamie opowiada o swoich problemach z narkotykami czy grze na scenie, naprawdę czuć, że to mógłby być ktoś z sąsiedztwa.

Podsumowując: Przebudzenie to King w wersji nieco bardziej stonowanej, mniej popisowej, ale wciąż sprawnej. Dla fanów autora będzie to raczej miła wycieczka do znanych klimatów z małym, niepokojącym twistem. Dla kogoś, kto szuka mocnego horroru od pierwszych stron, może to być jednak lektura trochę zbyt spokojna.

Czy warto? Moim zdaniem tak. To nie jest książka, która rozwali ci głowę, ale zostawia ślad. Zwłaszcza jeśli lubisz historie, które powoli się rozkręcają, żeby na końcu rzucić cię na głęboką wodę. King pokazuje tu, że nawet bez wielkich fajerwerków potrafi zrobić robotę. Tylko trzeba dać mu czas, żeby mógł rozstawić wszystkie pionki. I wtedy, jak to u niego bywa, uderza w moment, w którym najmniej się tego spodziewasz.