Ostatni tom serii Psy Pana przynosi więcej niż tylko zakończenie historii, to ostateczne rozliczenie z emocjami, ideami i przekonaniami, które prowadziły bohaterów przez całą opowieść. Śpiewcy zła autorstwa Marcina Świątkowskiego to dzieło tyleż ambitne, co ryzykowne: kończyć sagę, która rozpięta była między okopami wojny a tajemnicą magii, to nie lada wyzwanie. A jednak autor podjął je z rozmachem, godnym największych tytanów gatunku.
Tym razem do rozgrywki dołączają Sjungonderowie, tytułowi Śpiewcy zła, istoty obdarzone groźną mocą, podporządkowane szwedzkiej koronie. Ich obecność zmienia układ sił, wprowadza dysonans do już i tak rozchwianej symfonii politycznych i militarnych intryg. Ich działania są brutalne, lecz efektowne, wprowadzają też do fabuły element czystej grozy, złowrogiej melodii, która nie pozostawia złudzeń co do stawki, o jaką toczy się gra. Zło tu nie krzyczy, ono nuci. I to bardzo skutecznie.
Jednak najciekawsze nie dzieje się na poziomie bitewnych rozstrzygnięć. Najbardziej poruszające w Śpiewcach zła są bowiem dylematy wewnętrzne. Schenk – postać, która od początku serii była szarą eminencją i graczem spoza światła reflektorów, musi w końcu zająć stanowisko. I nie jest to wybór pomiędzy dobrem a złem, lecz raczej pomiędzy lojalnością a własnym sumieniem. Erquicia, do tej pory rozdarta między nauką a magią, decyduje się sięgnąć po zakazaną wiedzę, i tu Świątkowski operuje niezwykle subtelną metaforą: nie ma powrotu, kiedy raz wsłuchasz się w złą pieśń. A Katarzyna? Cóż, jej rola, choć obiecująca, została poprowadzona zbyt ostrożnie, jakby autor obawiał się uczynić ją naprawdę tragiczną postacią, a miała ku temu potencjał.
Styl narracji zyskał tu nieco ciężaru. I słusznie. Finał wymaga patosu, odpowiedniej skali, przestrzeni na emocje, których nie da się skwitować jednym zwrotem akcji. Świątkowski pisze językiem gęstym, momentami niepokojąco poetyckim, pełnym obrazów, które bardziej się czuje niż rozumie. To język, który wymaga skupienia, ale nagradza cierpliwość. Zwłaszcza w opisach magii, która tu nie jest efektem specjalnym, lecz procesem, często bolesnym, zawsze niebezpiecznym.
Nie można jednak zignorować problemów konstrukcyjnych. Choć autor stara się domknąć wszystkie istotne wątki, niektóre zostają porzucone bez wyraźnej konkluzji. Postacie, które przez trzy poprzednie tomy zyskiwały ciężar i znaczenie, tu pojawiają się tylko po to, by zniknąć w ogniu wydarzeń. Zakończenie, jakkolwiek emocjonalnie silne, zostawia niedosyt, jakby ostatnia nuta nie została wybrzmiana do końca. A może to celowe? Może Psy Pana miały właśnie nie dać pełnej odpowiedzi, tylko odbić się echem w czytelniku?
Wciąż jednak siła tej opowieści leży w świecie, który Świątkowski stworzył. XVII-wieczna Europa, w której magia i alchemia są integralną częścią politycznego krajobrazu, zachwyca swoją plastycznością. Autor z ogromną pieczołowitością balansuje między realiami epoki a fantastycznym sztafażem, pokazując, że chciwość, władza i religijny fanatyzm nie potrzebują czarów, by zatruć człowieka. Magia w tej serii nie służy efektowności, jest katalizatorem ludzkich słabości, a nie lekarstwem.
Na wyróżnienie zasługują również kobiece postacie. Katarzyna, mimo pewnych narracyjnych potknięć, pozostaje jedną z najciekawszych figur tej sagi, niejednoznaczna, wyniosła, rozdarta między obowiązkiem a własnymi pragnieniami. Inne kobiety, choć mniej obecne, są zawsze osadzone w fabule z konkretną funkcją i głosem, nie są dekoracją, lecz istotną częścią gry o wpływy.
Czy Śpiewcy zła są satysfakcjonującym zwieńczeniem serii? W dużej mierze: tak. To powieść dojrzała, ambitna, pozbawiona uproszczeń, z dramaturgią, która nie boi się poruszać trudnych tematów. Nie jest to finał efektowny w sensie hollywoodzkim, to raczej melancholijne zejście ze sceny, które każe czytelnikowi samemu dodać ostatnią kropkę. W tym sensie, Śpiewcy zła są nie tyle zamknięciem, co przejściem, pieśnią, która wciąż może wybrzmieć na nowo, jeśli ktoś odważy się wsłuchać.
To opowieść o wojnie, ale nie tylko tej z mieczem w dłoni. To historia o zdradzie i lojalności, o potędze idei i cienkiej granicy, która dzieli dobro od zła, kiedy na szali leży przyszłość świata. Jeśli ktokolwiek miał wątpliwości, czy polska fantastyka może sięgać po poważne tematy z literacką klasą, Marcin Świątkowski właśnie udowodnił, że może. I robi to z godnością godną ostatniego aktu.