W albumie Stacy Gipi dokonuje rzeczy rzadkiej i ryzykownej: używa medium komiksowego jako narzędzia osobistej ekspiacji, ale i brutalnej satyry społecznej. Nie ma tu jednak prostego katharsis ani czytelnej linii podziału między ofiarą a oprawcą, winą a reakcją, rzeczywistością a urojeniem. Jest za to ciało współczesnego twórcy rozpięte między wstydem, gniewem, żalem i buntem. „Stacy” nie chce być miła, nie chce się podobać. Gipi nie próbuje nawet udawać, że zależy mu na aprobacie – a jednocześnie desperacko jej szuka.
Narracyjnie Stacy to dzieło duszne i klaustrofobiczne. Osiem ciasnych kadrów na stronę, obsesyjna rytmiczność, niemal całkowity brak barw. W tej formule nie ma miejsca na oddech. Każdy panel to albo monolog, albo zbliżenie na pogrążonego w destrukcji bohatera, który dryfuje po własnej głowie jak po zalanej piwnicy. Gipi konsekwentnie odbiera czytelnikowi komfort i nie jest to zabieg estetyczny, lecz świadome podważenie konwencji empatii. Stacy nie ma nam się podobać. Ma nas uwierać.
Główny bohater, Gianni – scenarzysta, który „palnął coś głupiego” – staje się figurą twórcy, który traci kontrolę nad tym, jak jego słowa są interpretowane. Nie tyle chodzi o konkretną kontrowersję, co o mechanizm: trzy słowa, wyjęte z kontekstu, uruchamiają społeczny karnawał linczu. Gipi nie maskuje, że punktem wyjścia jest jego własne doświadczenie medialnego ostracyzmu. Ale nie buduje z tego lamentu. Raczej : ponury raport z postępującej transformacji człowieka w potwora.
Najciekawszym elementem Stacy jest nie sama krytyka cancel culture, lecz to, jak Gipi pokazuje proces radykalizacji tożsamości. Gianni wchodzi w dialog ze swoim alter ego – złowieszczym, agresywnym, pozbawionym filtra demonem, który zaczyna dominować jego sposób myślenia. To, co zaczęło się od bólu, kończy się frustracją, pogardą i pokusą zemsty. Gipi nie ucieka od pokazania tej spirali. Nie moralizuje. Po prostu ją odsłania. I choć widać, że empatia bohatera wobec własnych błędów istnieje, to nie ona napędza historię. Napędza ją upokorzenie.
W warstwie metafikcyjnej Gipi idzie jeszcze dalej, wplata do albumu fragmenty scenariuszy, dialogów wewnętrznych i rozważań autotematycznych. W ten sposób rozbraja samą konstrukcję opowieści i pokazuje, jak łatwo narracja może stać się zarówno schronieniem, jak i bronią. Stacy – tytułowa postać – istnieje tylko jako widmo. Jest zarówno ofiarą, jak i projektem – konstrukt fabularny, który staje się obsesją. W tym sensie Gipi komentuje mechanizm projekcji, jaki uruchamiają media społecznościowe: każda postać może stać się ekranem dla społecznych lęków.
W tle tej historii pulsuje świat popkultury: wymogi rynku, oportunizm środowisk twórczych, a także nowa etyka estetyczna. Gipi nie pozostawia złudzeń: jego satyra na współczesną „wrażliwość progresywną” jest brutalna i pełna goryczy. Ale choć bywa toporna, trafnie oddaje paranoję świata, w którym każda decyzja twórcza musi zostać skonsultowana z nieistniejącą, ale nieubłaganą radą etyczną. Scena z papugą, którą nie można zdubbingować, by nie urazić zwierzęcia, to groteska, ale też trafna metafora alienacji twórcy.
Oczywiście nie sposób nie zauważyć, że Stacy to również dzieło głęboko ambiwalentne ideologicznie. Gipi świadomie podważa nie tylko język aktywizmu, ale też jego nośników – szczególnie kobiety. Krytyka feminizmu uosabiana jest przez postać Lalli, scenarzystki-kariery, która upokarza Gianniego i reprezentuje wszystko, co – w oczach autora – stało się niebezpieczne we współczesnym dyskursie społecznym. Tu Gipi balansuje na granicy mizoginii i upraszczającej karykatury, przez co wiele osób może uznać ten album za nie tylko niewygodny, ale wręcz toksyczny.
Ale Stacy nie jest i nie próbuje być tekstem programowym. To komiks pisany w afekcie, dzieło nieprzetrawione, pełne zgrzytów, niedopowiedzeń i brutalnych skrótów myślowych. I choć jego forma bywa momentami nieznośna – narracyjnie przeciągnięta, graficznie monotonna – to siła emocjonalna tej opowieści jest trudna do zignorowania. Gipi nie próbuje nas przekonać. On krzyczy z wnętrza zranionego ego.
Stacy to zatem album-pułapka: z jednej strony erudycyjna, głęboka analiza mechanizmów przemocy symbolicznej, z drugiej: prowokacja, która czasem bardziej atakuje niż diagnozuje. W tym sensie przypomina Ziemia swoich synów, ale pozbawione jego dystansu i klarowności. To brzydkie arcydzieło, które ani nie prosi o zrozumienie, ani nie oferuje wyjaśnień. Po prostu jest: jak ranliwy, zdesperowany głos kogoś, kto zbyt długo milczał.