Z tym tytułem miałem trochę jak z nauką gry na gitarze: najpierw wydaje się, że wszystko będzie proste, a potem orientujesz się, że każdy akord wymaga skupienia, cierpliwości i kilku odcisków. Uderz w struny Joan He to powieść, która dokładnie tak działa. Z początku człowiek nie do końca wie, o co chodzi, kto jest kim, dlaczego wszyscy mają dziwne imiona, i czemu właściwie miałoby nas obchodzić, że jakaś dziewczyna miesza się w politykę sprzed kilkunastu wieków w Chinach. Ale wystarczy trochę wytrwałości i nagle łapiesz się na tym, że kartkujesz dalej, bo musisz wiedzieć, co Zefir znowu wymyśliła.
Zacznę od tego, co najważniejsze: to nie jest książka na leniwe popołudnie pod kocem. To opowieść, która wymaga od czytelnika koncentracji i uwagi. Joan He nie tłumaczy zbyt wiele na dzień dobry, nie prowadzi za rękę. Mamy 414 rok panowania dynastii Xin, państwo w rozsypce, trzy rywalizujące frakcje i całą galerię nazwisk, które na początku mieszają się jak składniki w chińskiej zupie. Ale kiedy już się wciągniesz, wiesz, że obcujesz z czymś więcej niż kolejną młodzieżówką z elementami fantasy.
Najmocniejszym punktem Uderz w struny jest zdecydowanie Zefir. To nie jest bohaterka, którą polubisz od pierwszej strony. Jest zimna, wyrachowana, czasem wręcz irytująca w swojej pewności siebie. Trochę jakby Joan He postanowiła zbudować postać zupełnie odwrotną do tych wszystkich ciepłych, złotych dziewczyn, które ratują świat uśmiechem. Zefir nie uśmiecha się często. Ona knuje, kalkuluje, planuje dwa ruchy do przodu. Działa jak strateg, a nie jak wojownik. I to jest największy plus tej historii, oglądamy politykę, spiski i wojny nie z perspektywy miecza, tylko szachownicy.
Nie ukrywam: pierwsza połowa książki potrafi zmęczyć. Serio. Ja sam miałem momenty, kiedy zastanawiałem się, czy to ma sens, bo fabuła rozwija się powoli, a do tego dochodzą jeszcze drobne absurdy fabularne. Chociażby to, że Zefir bez większych problemów zyskuje zaufanie wrogiego obozu, trochę za szybko, jak na tak skomplikowany świat. Ale… no właśnie. W połowie pojawia się coś, co totalnie zmienia układ gry. Motyw reinkarnacji. Kiedy ten wątek wchodzi na scenę, wszystkie wcześniejsze niedociągnięcia zaczynają się sklejać w całość. Nagle rzeczy, które wydawały się dziwne albo naciągane, mają sens.
Od tego momentu książka nabiera tempa. Pojawiają się kolejne zdrady, nowe sojusze, tajemnice, które człowiek chce rozwikłać jak najszybciej. Joan He naprawdę potrafi pisać zwroty akcji, które nie są oczywiste. Kilka razy złapałem się na tym, że myślałem: „A, no to już wiadomo, jak to pójdzie”, tylko po to, żeby za chwilę zostać totalnie zaskoczonym.
Nie mogę nie wspomnieć o Wronie. Facet, który dorównuje Zefir w kwestii sprytu i zimnej kalkulacji, a do tego ma w sobie coś magnetycznego. Ich relacja to taki pojedynek szachistów, gdzie każdy ruch może kosztować życie. Nie ma tu ckliwego romansu, raczej nieustanne napięcie, balansowanie na granicy współpracy i rywalizacji. I to działa świetnie, bo wreszcie w fantastyce militarnej dostajemy coś innego niż schemat „ona kocha, on walczy”.
Co do samego świata przedstawionego, czuć inspirację klasycznymi chińskimi tekstami, choćby wspomnianymi Opowieściami o Trzech Królestwach. Joan He zbudowała coś, co żyje własnym życiem. To nie jest tylko tło dla akcji, ale prawdziwe, skomplikowane uniwersum z historią, religią, własnymi zasadami gry. Choć momentami można się w tym wszystkim pogubić. Ja osobiście miałem problem z imionami, wiele z nich brzmi podobnie, więc kilka razy musiałem się cofać, żeby ogarnąć, kto jest kim.
Czy wszystko tu gra? Nie do końca. Poza wspomnianym zbyt szybkim zaufaniem dla Zefir, jest jeszcze kwestia głodu i zarazy. Tu miałem lekki zgrzyt, bo autorka wprowadza ten wątek dość grubą kreską. Jakby trochę zabrakło pomysłu, jak elegancko to wpleść w całość. Szkoda, bo przy tak dopracowanej reszcie świata taki szczegół trochę kłuje w oczy.
Ale summa summarum? Uderz w struny to książka, która wymaga zaangażowania, ale się odwdzięcza. Jeśli lubisz historie o polityce, intrygach i wojnie prowadzonej nie mieczem, a słowem, planem, przewidywaniem ruchów przeciwnika, to będzie coś dla ciebie. Nie licz jednak na lekką młodzieżówkę z prostą fabułą. To raczej coś dla tych, którzy lubią literackie wyzwania.
Na koniec dodam jeszcze jedno: książka ma w sobie pewną surowość. Bitwy są brutalne, decyzje mają konsekwencje, a postacie nie zawsze robią to, co powinny według klasycznych zasad fabuły. I właśnie za to ją cenię najbardziej. Joan He pokazuje, że fantasy militarna nie musi być nudna ani powtarzalna. Czasem wystarczy zagrać na kilku innych strunach, żeby poruszyć coś więcej niż tylko emocje.