anim Jacek Piekara stworzył inkwizytora Mordimera Madderdina i rozpanoszył się w polskiej fantastyce na dobre, był młodym autorem z szufladą pełną opowiadań. Część z nich trafiła do czasopism, część została odrzucona przez redakcje, a część nie widziała światła dziennego przez kilka dekad. I właśnie te teksty, wczesne, chropowate, czasem niedoskonałe, ale przejmująco szczere, tworzą trzon antologii Witajcie w moim piekle. To nie jest zbiór idealny. Ale jest uczciwy. I mocny. Czasem aż za bardzo.
To nie jest piekło z mitologii, z diabłami, smołą i widłami. To piekło bardziej orwellowskie. Codzienność pod czujnym okiem systemu, gdzie człowiek nie ma prawa być sobą, a każda próba wyjścia przed szereg kończy się upadkiem. Czasem fizycznym, czasem psychicznym. W opowiadaniach Piekary z lat 80. i 90. fantastyka służy jako soczewka, przez którą autor przepuszcza lęki epoki, w której przyszło mu dorastać. Cenzura, opresja, manipulacja, bezimienność jednostki, to główne tematy, które wracają raz za razem.
Niektóre teksty są jak krótkie ciosy. „Kupujcie Holowizory” to satyra, która dziś brzmi jak złośliwa wróżba z TikToka. Inne, jak „Labirynt” czy „Kraina Ametystowego Jeziora”, są dłuższe, bardziej rozbudowane, przypominają mini-powieści i pokazują większy rozmach autora, choć też, niestety, czasem nieco się rozlewają. Ale właśnie w tych krótkich, zaledwie kilkustronicowych tekstach czuć najwięcej emocji. Niedopowiedzenia, skrótowość, wrażenie, że coś się urwało, zamiast irytować, zaczynają budować klimat. Bo to nie mają być pełne historie. To mają być sygnały alarmowe. Refleksje. Błyski niepokoju.
Piekara nie bawi się w delikatność. Zamiast subtelnych metafor, wali czytelnika po głowie konkretami. Opisy są ostre, brutalne, czasem wręcz nieprzyjemne. Ale nigdy nie są puste. W tej brutalności jest cel, pokazanie świata, w którym nie ma miejsca na miękkie słowa. Bohaterowie tych opowiadań są stłamszeni, zmęczeni, czasem poddani. Ale często, mimo wszystko, walczą. Choćby po cichu. Choćby bez szans.
Na uwagę zasługują notki wstępne przed każdym opowiadaniem. Krótkie komentarze samego autora, który przyznaje się do swojej młodości, do pisarskich porażek, do tekstów, które były odrzucane. I właśnie dzięki tej szczerości „piekło” staje się bardziej ludzkie. To nie tylko zbiór fantastycznych historii, to opowieść o tym, jak rodził się pisarz. Z każdą stroną widać, jak warsztat Piekary się rozwija, jak eksperymentuje z formą, językiem, narracją.
Oczywiście, nie wszystko tutaj działa. Niektóre teksty są niedopowiedziane do przesady. Inne wydają się zbyt prostolinijne, jakby autor dopiero uczył się literackiego oddychania. Ale to właśnie ich surowość sprawia, że czyta się je z zainteresowaniem. Jak spojrzenie do notesu kogoś, kto dopiero szukał swojej tożsamości artystycznej i już wtedy miał coś ważnego do powiedzenia.
Wiele opowiadań porusza tematy ponadczasowe. Kwestia tożsamości, wolności, granic człowieczeństwa w nieludzkim systemie. Piekara nie moralizuje, ale jego historie mówią jedno: człowiek to nie liczba. I jeśli pozwolisz, żeby świat cię w tę liczbę zmienił, przestajesz być sobą.
Czuć w tej książce ducha PRL-u, ale nie jako historyczną ciekawostkę. To raczej przypomnienie, że system, który tłamsi jednostkę, może mieć różne twarze. Czasem to polityka. Czasem technologia. Czasem… społeczeństwo. I to właśnie ten uniwersalny lęk, że wolność można odebrać w białych rękawiczkach, nadaje książce siłę.
Nie jest to książka łatwa. Ani w treści, ani w odbiorze. Ale coś w niej zostaje. Może nie każdemu przypadnie do gustu. Może kogoś zmęczy jej nierówność. Ale jeśli ktoś szuka w fantastyce czegoś więcej niż tylko ucieczki od rzeczywistości, to właśnie tu powinien zajrzeć.
Witajcie w moim piekle to nie tylko powrót do początków Piekary. To też przypomnienie, że fantastyka może być ostrzeżeniem. Albo pytaniem: „Czy to jeszcze fikcja, czy już nasz świat?”