T. Kingfisher zrobiła coś, czego nie potrafi większość autorów romansujących z retellingami: zamiast zafundować kolejną nostalgiczno-baśniową jazdę bez trzymanki, podeszła do tematu Gęsiareczki z chłodną precyzją chirurga i duszą kogoś, kto dokładnie wie, jak wyglądają rodzinne traumy od środka. Zagłada puka do drzwi nie jest miłą bajką na wieczór. To nie jest książka, którą dajesz nastolatce, „bo to taka fajna historia z koniem i magią”. To jest mrok. Delikatny w formie, ale gęsty jak smoła w treści. I to działa, choć nie zawsze przyjemnie.
Główna bohaterka, Cordelia, nie ma dzieciństwa, o jakim można by napisać ciepłą powieść obyczajową. Żyje w wiecznym napięciu, nie dlatego, że coś jej grozi, ale dlatego, że wszystko może być groźne. Jej matka, Evangeline, to czarownica, ale nie w bajkowym sensie. Nie ta z różdżką i kolorową szatą, tylko ktoś, kto kontroluje ludzi. Dosłownie. Potrafi przejąć władzę nad ciałem córki, zmusić ją do siedzenia godzinami w milczeniu, zamrozić każdy ruch. A wszystko to pod płaszczykiem „dla twojego dobra”. Przerażająco aktualne, prawda?
Zaraz po dziwnej śmierci sąsiada matka postanawia zniknąć, zabiera Cordelię i ruszają w siną dal na grzbiecie magicznego konia Falady. Trafiają do wiejskiej posiadłości, gdzie mieszka Dziedzic (czyli lokalny bogacz) oraz jego starsza siostra Hester. Evangeline ma plan: omamić, ożenić, zabezpieczyć sobie wygodne życie. Cordelia, jak zwykle, ma w tym układzie pozycję mebla. Ma milczeć, ładnie wyglądać i się nie wychylać. Ale to właśnie tam, w cieniu tych pozornie sennych dni, zaczyna się zmiana.
I tu wchodzi Hester, cała na szaro. Starsza pani z gromadą ekscentrycznych koleżanek, sarkastycznym poczuciem humoru i sercem, które bije tam, gdzie powinno. Ona widzi Cordelię. Widzi, że coś jest nie tak. Nie udaje, że wszystko gra. I powoli, cierpliwie, jak ktoś, kto zna życie z niejednej strony, próbuje jej pomóc. To ich relacja, kobieta do dziewczynki, starsza do młodszej, zbudowana na zaufaniu i współczuciu, staje się sednem tej książki. I jest piękna. Krucha, nieoczywista, ale piękna.
Kingfisher rozgrywa ten motyw mistrzowsko. Zamiast rzucać Cordelię w wir wydarzeń, pozwala jej się powoli odbudować. To nie jest bohaterka z pazurem. Przynajmniej nie na początku. To dziewczynka, która przeżyła zbyt wiele, żeby umieć się postawić. Ale w tym właśnie tkwi siła opowieści, w pokazaniu, że odzyskiwanie siebie to proces. Że nie każdy musi od razu stanąć do walki. Czasem wystarczy pierwszy krok. Szept. Spojrzenie. Myśl: „Może nie wszystko jest moją winą”.
Oczywiście, nie byłoby Kingfisher bez magii. Ale to magia inna niż ta z młodzieżowych fantazji. Jest mroczna, ograniczona, kosztowna. Evangeline ma moc, ale nie jest wszechwładna. Rzucane przez nią uroki nie działają w obecności ołtarza, zostawiają ślady, nie da się ich tak po prostu cofnąć. To wszystko sprawia, że historia jest bardziej napięta. Bo czujesz, że każde kłamstwo może się wydać, każde zaklęcie, obrócić przeciwko niej. Magia nie jest cudownym rozwiązaniem, jest bronią. I jak każda broń, może się wymknąć spod kontroli.
W tle mamy jeszcze Faladę, białego konia, który widzi więcej, niż powinien, i nie mówi tyle, ile byś chciał. Mamy też stado gęsi (tak, gęsi, żyjące detektory magii), które nie tylko dodają klimatu, ale też faktycznie robią robotę. I całą plejadę postaci drugo- i trzecioplanowych, które, mimo że pojawiają się na chwilę, to zostają w pamięci. Zwłaszcza przyjaciółki Hester, każda inna, każda trochę dziwna, każda z przeszłością. To nie są sztuczne ozdoby, to ludzie z krwi i kości.
Styl? Lekki, ale nie banalny. Kingfisher pisze tak, że nie musisz się męczyć z tekstem, ale też nie czujesz, że cię prowadzi za rączkę. Dialogi są naturalne, narracja, podzielona między Cordelię i Hester, dobrze zbalansowana. Dzięki temu historia ma rytm. Nie pędzi, ale nie stoi w miejscu. Buduje napięcie, atmosferę, podprowadza cię do punktu, w którym chcesz już tylko krzyknąć: zrób coś!. A potem się coś dzieje. I nie jest to wybuch ani wielka walka na zaklęcia. To coś bardziej subtelnego, ale przez to bardziej prawdziwego.
Nie obyło się bez potknięć. Evangeline, mimo że działa, straszy i sieje chaos, jest postacią dość płaską. Nie ma w niej za dużo niuansów. Jest zła, bo tak. I choć można to tłumaczyć baśniową konwencją, to jednak żałuję, że nie dostała choćby jednej rysy więcej, cienia wątpliwości, chwili refleksji, czegokolwiek. Bo wtedy byłaby bardziej przerażająca. A tak – trochę jak potwór zza kurtyny: groźny, ale przewidywalny. Z kolei zakończenie… działa. Nie wywraca fabuły do góry nogami, ale daje satysfakcję. Nie wszystko kończy się idealnie, ale czujesz, że bohaterki wygrały. I że ta wygrana była ich. nie magii, nie szczęścia, tylko ich siły, odwagi, solidarności.
Zagłada puka do drzwi to baśń. Ale taka, która nie owija w bawełnę. Mówi o przemocy, kontroli, traumie. Mówi o tym, jak łatwo zniszczyć człowieka, i jak cholernie trudno go potem poskładać. Ale mówi też, że można. Że wystarczy jedna osoba, która nie odwróci wzroku. Jedna gęś, która zatrąbi alarm. Jedna dziewczynka, która powie: nie chcę tak dalej. I to wystarcza.