Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Film, Recenzje

Alita: Battle Angel – wrażenia ze spotkania z bojowym aniołem (recenzja)

Gdy „Alita: Battle Angel” debiutowała na ekranach kin, ja byłem pogrążony po uszy w pracy, cierpiąc na chroniczny niedobór wolnego czasu. Dopiero teraz, przeszło dwa tygodnie od premiery, udało się wygospodarować kilka chwil na wypad do kina i ze spokojnym sumieniem mogę stwierdzić, że jedyne czego żałuję, to fakt, że stało się to tak późno. Choć Alita nie zrewolucjonizuje kina SF, a każdy fan tego gatunku wyrwany z głębokiego snu będzie w stanie wskazać tuzin lepszych pozycji, tak film w reżyserii Roberta Rodrigueza serwuje przeszło dwie godziny solidnej rozrywki, trzymając się przy tym gdzie trzeba oryginału.

Jak to w przypadku cyberpunku bywa, przyszłość ludzkości nie maluje się w szczególnie optymistycznych barwach. W wyniku wojny Ziemi ze Zjednoczonymi Republikami Marsa doszło do zdarzenia zwanego Upadkiem, w wyniku którego z nieba strącone zostały wszystkie ziemskie latające miasta, będące niegdyś ośrodkami władzy, nauki oraz dobrobytu. Trzysta lat później ludzkość gromadzi się wokół jedynego ocalałego miasta – Zalemu, funkcjonując w niezbyt korzystnej symbiozie. Tętniące życiem slumsy Miasta Złomu utrzymują Zalem, wysyłając za pomocą potężnych rur – kanałów przesyłowych efekty pracy fabryk oraz farm, a ten odwdzięcza się… zrzucając przypominającą odbyt rurą wszelkiego rodzaju śmieci. To właśnie na wysypisku poznajemy doktora Dysona Ido (Christoph Waltz), gdy ten przemierza góry złomu w poszukiwaniu części do wykorzystania w swojej klinice. To właśnie tam (odtwarzając w najdrobniejszych szczegółach pierwsze kadry mangi) odnajduje zdekompletowany korpus kryjący wciąż żyjący mózg cyborga, który miał stać się Alitą. Niewiele myśląc, Ido oddał maszynie bogato zdobione ciało oraz imię zmarłej córki (o ile dobrze pamiętam, w oryginale imię należało do zwierzaka doktora), w najśmielszych snach nie przypuszczając do czego to doprowadzi.

Choć „Alita: Battle Angel” jest bez wątpienia jedną z najlepszych kinowych adaptacji mangi, tak cierpi na skutek przeładowania wątkami. Na przestrzeni niespełna dwóch i pół godziny odpowiedzialna za scenariusz Laeta Kalogridis (we współpracy z Robertem Rodriguezem oraz Jamesem Cameronem) stara się wcisnąć krótki origin story Ality, elementy międzyplanetarnej wojny, romansu z Hugo (Keenan Johnson), starcia z łowcą nagród Zapanem (Ed Skrein), początków kariery jako łowca-wojownik Ality, wariacji na temat Makaku (Jackie Earle Haley jako Grewishka), zawodów Motorballa oraz wendetty wymierzonej w ukrywającego się w Zalemie Novę (a tu niespodzianka w postaci Edwarda Nortona), a i to jeszcze nie wszystko. Fabularna klęska urodzaju sprawia, że tak na dobrą sprawę nikt nie będzie w pełni usatysfakcjonowany. Miłośnicy mangi/anime będą sarkali na pocięcie ulubionych wątków (jak choćby spłycenie Makaku/Grewishki, gdzie choć w filmie można znaleźć wstęp do historii tego pierwszego, ta nigdy nie zostaje w pełni przytoczona, a szkoda), podczas gdy widzowie nastawieni na rozrywkowe, efektowne wizualnie widowisko poczują się skołowani. Niemniej, zawrotne tempo filmu nie pozwala się zbyt długo zastanawiać nad tym, co autorzy mieli na myśli.

Wizualnie Alita potrafi zachwycić widokiem zdewastowanego wojną świata, gdzie miarą wartości człowieka jest stopień zmechanizowania ciała, zwane „mięsem” ciało jest traktowane z pogardą, a rekordy popularności biją zawody w Motorballa (skrzyżowanie futbolu amerykańskiego z żużlem w klimacie a’la Mad Max), gdzie zawodnicy regularnie rozpadają się na części, ale tak długo jak ich mózg pozostaje nietknięty – grupa mechaników jest w stanie postawić delikwenta na nogi. Na przestrzeni przeszło dwóch godzin obserwujemy proces dojrzewania Ality i poszukiwania przez nią własnego miejsca w tym dystopijnym bajzlu zwanym Miastem Złomu. Wraz z odkrywaniem niespożytej siły drzemiącej w mechanicznym sercu dziewczyny ta zaczyna pakować się w coraz większe tarapaty, co (ku uciesze widowni) prowadzi do coraz to bardziej widowiskowych pojedynków. Z czego większość bardzo dokładnie trzyma się tych z oryginału. Począwszy od wykończenia cyborga w ciemnej alejce, przez niesamowicie zrealizowany pojedynek z Grewishką i jego grind cutterem w kanałach, aż po widowiskowy wyścig na stadionie Motorballa – sceny akcji zachwycają detalami oraz bardzo dobrze dopasowaną oprawą muzyczną. Plus jest coś zaskakująco satysfakcjonującego w zdawałoby się kruchej nastolatce spuszczającej łomot zadufanym w sobie, przerośniętym burakom.

Choć fabuła jest prosta i przewidywalna (i to pomimo przeładowania wątkami) nawet dla osób, które z mangą lub anime nie miały styczności (osobiście preferuję mangę, swoją drogą ostatnio wznowioną w świetnym wydaniu przez JPF), to nie mogę powiedzieć, bym się w kinie nudził. Widoki oraz zrealizowane z rozmachem oraz szczyptą szaleństwa walki do spółki z tropieniem poukrywanych tu i ówdzie smaczków dla fanów sprawiły, że śledziłem wydarzenia z szeroko otwartymi oczami. Jeśli zastanawiacie się czy warto poświęcić niecałe dwie i pół godziny waszego czasu na wypad do kina, odpowiedzcie sobie na jedno pytanie – czy macie ochotę na niezobowiązującą, pełną przemocy i oderwanych kończyn rozrywkę (a przy tym nie macie alergii na pozostawione bez domknięcia wątki)? Jeśli tak – nie zastanawiajcie się dłużej i korzystajcie, póki Alita jest jeszcze wyświetlana w lokalnych kinach.

PS. Już za sama pracę włożoną w powstawanie filmu przez WETA Digital należą się gromkie brawa.