Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Film, Recenzje

Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie (recenzja)

Cztery lata temu w ten sposób pisałem o Epizodzie VII: „O „Przebudzeniu Mocy” wiedzieliśmy na długo przed premierą tylko jedną rzecz – J.J. Abrams został postawiony przed niemożliwym do wykonania zadaniem. Musiał zmierzyć się z legendą, tworząc film, który zarówno przywróci na gwiezdnowojenne łono rozgoryczonych prequelami fanów klasycznej trylogii, jak i sprawi, że franczyzę pokochają młodzi, nowi widzowie. Reżyserowi na pewno nie grozi już bycie nazywanym Jar Jar Abramsem, ale nie wszystko wyszło idealnie.”. Teraz wystarczy jedynie dopisać wzmiankę o grupce rozgoryczonych „Ostatnim Jedi” fanów i okazuje się, że wstęp jest równie aktualny, co w roku 2015. I całe szczęście, bo piętnaście poprzednich wersji wstępu które próbowałem napisać w 2019 już wyrzuciłem.

Nie bardzo wiem, co o „Rise of the Skywalker” (polski przekład jest straszny, więc będę używał oryginalnego tytułu) mogę napisać, nie odnosząc się jednocześnie w żaden sposób do treści filmu. I nie chodzi nawet o opis wydarzeń, ale chociażby o informację z czym, albo czy w ogóle J.J. Abrams polemizuje z dziełem Riana Johnsona. „Rise of the Skywalker” ma stanowić klamrę dla dziejów tytułowej rodziny, dlatego też wiemy, że dostarczy nam wielu odpowiedzi, a przyjemność jaką będziecie czerpać z seansu zależeć będzie w dużym stopniu od tego, czy was one usatysfakcjonują. A podejrzewam, że ból… serduszek w fandomie będzie potężny. I to zarówno u tych, którzy pokochali „Ostatniego Jedi”, jak i go nie cierpią.

Tym, czego mocno się obawiałem po zwiastunach Epizodu IX, było to, czy J.J. Abrams nie postanowi powtórzyć manewru z 2015 roku – wziąć na tapet jedną z klasycznych części sagi, odrobinę pomieszać i wypuścić dzieło będące niemalże remakiem poprzedniego. Na szczęście obawy te okazały się płonne – nie da się ukryć, że z „Powrotu Jedi” Abrams co nieco sobie podebrał (szczególnie w ostatnim akcie), ale tym razem udało mu się zachować zdrowe proporcje. Mamy tu do czynienia z odniesieniami, z cytowaniem, a nie bezczelną kalką. Już przy „Przebudzeniu Mocy” Abrams udowodnił, że znakomicie rozumie w jaki sposób uniwersum Gwiezdnych Wojen powinno być pokazywane, i przy „Rise of the Skywalker” ponownie widać to niesamowite oko reżysera, a także ogromną wyobraźnię kreatywnej części ekipy. Scenerie, krajobrazy, kostiumy, pojazdy, bronie, kosmici – to zawsze w odległej galaktyce dawno, dawno temu stało na najwyższym poziomie, nawet w najmroczniejszych czasach „Mrocznego Widma, i tegoroczna odsłona nic w tym zakresie nie zmieniła. Cieszy mnie też, że wśród członków Ruchu Oporu pojawiła się większa liczba przedstawicieli ras innych niż ludzka – w poprzednich dwóch Epizodach miałem wrażenie, jakby proporcje pomiędzy nimi a Pierwszym Porządkiem nie różniły się znacząco.

I choć bardzo bym chciał powiedzieć, że reżyserska praca została wykonana bez zarzutu, nie mogę tego zrobić przez dziwnie poprowadzoną akcję rozgrywającą się na jednej z odwiedzanych planet. Mamy tam bowiem do czynienia z taką amatorszczyzną, jaką mieliśmy okazję oglądać przy okazji mutantów przechodzących przez ulicę w „X-Men: Mroczna Phoenix”. Kompletnie nie wiadomo kto się w tej scenie gdzie znajduje, kto kogo widzi, kto kogo słyszy, jakie są odległości między postaciami, co się właściwie dzieje. Bardziej przypominało to kreskówkę ze Scoobym Doo, w której ludzie nagle znikają za rogiem, niż superprodukcję rodem z Hollywood. Czegoś takiego po produkcji o takiej skali i z tak uznanymi twórcami się nie spodziewałem. O ile bowiem akceptuję wybory Abramsa w kwestiach scenariuszowych (nawet, jeśli z jednym z nich zupełnie się nie zgadzam), to za taką fuszerkę w kwestii rzemieślniczej należy się nagana z wpisem do dzienniczka.

Dziwnie ogląda się fragmenty z Carrie Fisher, szczególnie w pierwszych scenach – to w nich najbardziej rzuca się w oczy to, że twórcy bazowali na scenach, które aktorka nagrała w zupełnie innym kontekście i po prostu kleili co się da, byle tylko wyszło z tego coś na kształt spójnej historii. Scenarzyści mieli na to pomysł, ale czy finalnie udało im się go zrealizować, musicie ocenić sami; Ja mam mieszane uczucia. Tych ostatnich nie wywołuje we mnie jednak Kylo Ren, którego wątek został poprowadzony znakomicie. Uwielbiam oglądać Adama Drivera na ekranie, to niesamowite jak wiele charyzmy i umiejętności posiada ten aktor, a także jak dobrze prowadzi swoją karierę. W ciągu kilku dni mogę go podziwiać w kameralnym dramacie „Historia Małżeńska” na Netflix, a także jako opętanego wściekłością rycerza Ren na wielkim ekranie, i nie odczuwać z tego powodu żadnego dysonansu. Pozostali aktorzy również wykonują dobrą robotę, ale jednak do poziomu Adama Drivera nie zbliża się nikt. Oczywiście nie można zapomnieć o Ianie McDiarmidzie w roli Imperatora, ale o tym, że jego Palpatine jest znakomity nie można było mieć żadnych wątpliwości jeszcze przed premierą.

Dziwny to był seans, szedłem na niego pełen niepokoju, ale finalnie, przez większość czasu uśmiech nie schodził mi z twarzy, a w finale dołączyła do niego nawet jakaś samotna łezka. Czułem się, jakbym żegnał się z grupą przyjaciół, z którymi spędziłem ogromną część życia, i choć podróż miejscami była bardzo wyboista (khy, prequele, khy), to finalnie, także dzięki tym kłopotom po drodze, okazała się piękna. Brawo panie Abrams, w moich oczach jakimś cudem udało ci się spiąć całość satysfakcjonującą klamrą, nawet jeśli z częścią dokonanych wyborów kompletnie się nie zgadzam.