Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Film, Recenzje

Miłość, śmierć i roboty (recenzja)

Szykując się do napisania tego tekstu, sprawdziłem datę premiery „Matrixa” i musiałem przetrzeć oczy ze zdumienia. Otóż, drodzy czytelnicy, od pierwszego starcia Neo z Agentem Smithem minęło już dwadzieścia lat! Czemu jednak w ogóle piszę o „Matriksie”? Otóż z filmem – wtedy jeszcze – braci Wachowskich powiązany był pewien niezwykle ciekawy projekt, „Animatrix”. Grupa utalentowanych japońskich twórców oraz rodzeństwo Wachowskich stworzyli dziewięć krótkich animowanych na japońską modłę filmów, których akcja toczyła się w uniwersum „Matrixa”. Znalazło się tam miejsce na niezwykle różnorodne historie – zarówno te bliższe filmowym wydarzeniom, jak i na przykład detektywistyczną opowieść w stylu noir. Była i animacja komputerowa, i tradycyjna rysowana – mieszanka stylów robiła naprawdę duże wrażenie. „Animatrix” okazał się sporym sukcesem artystycznym, i o lata świetlne przewyższał paździerze jakimi okazały się kontynuacje filmu z 1999 roku, jednak od czas jego premiery krótkie animacje SF nie znajdowały wielkiego uznania w Hollywood. A przecież nie trzeba nawet tworzyć oryginalnych scenariuszy – wystarczy wykorzystać choć część z setek znakomitych opowiadań SF uznanych autorów (zamiast przerabiać je na przeciągnięte fabuły, jak miało to niedawno miejsce przy okazji „Nightflyers”). Przy obecnym poziomie animacji, a także nowym systemie dystrybucji (serwisy streamingowe), wydaje się to wręcz idealne pole do ekspresji dla utalentowanych twórców. Na szczęście z tego samego założenia wyszli Tim Miler (reżyser „Deadpoola”) oraz David Fincher (chyba nie trzeba przedstawiać), którzy zrealizowali dla Netflix projekt pod nazwą „Miłość, śmierć i roboty!”.

Na tym nie kończą się podobieństwa do „Animatrixa”. Podobnie jak w projekcie z 2003 roku, „Miłość, śmierć i roboty!” już swoim tytułem wskazuje jaki będzie temat kolejnych etiud – twórcy każdej z osiemnastu historii mogli swobodnie interpretować te trzy słowa, mieszając je w różnych proporcjach. Nie ma tu odgórnie narzuconego tonu, dzięki czemu otrzymujemy iście wybuchową mieszankę. Sąsiadują tu ze sobą mroczne, pełne brutalności oraz zdrady historie („Sonnie’s Edge”), przezabawne „Three Robots”, w którym poznajemy trio robotów próbujących metodą turystyczno-amatorsko-archeologiczną zrozumieć świat ludzi, czy budzące skojarzenie z kreskówkami z lat 90. „Blind Spot” (czekałem tylko aż zza rogu wyjadą „Motomyszy z Marsa”!).

W ślad za scenariuszami idzie animacja – każda kolejna opowieść prezentuje zupełnie inny styl graficzny, dopasowany do historii. Dlatego też do zilustrowania poczynań jogurtu, który przejął władzę nad światem („When the Yogurt Took Over”) zdecydowano się na mocno cartoonowy styl, podczas gdy pozostające w estetyce horroru SF „Beyond the Aquila Rift” czaruje fantastycznie dopracowaną animacją komputerową, którą momentami ciężko odróżnić od filmu fabularnego. Ten ostatni zresztą też się pojawia, w historii „Ice Age”; I choć każde pojawienie się na ekranie Mary Elizabeth Winstead witam z przyjemnością, tak jedyny aktorski występ w „Miłość, śmierć i roboty!” wypada chyba najsłabiej ze wszystkich osiemnastu opowieści. Znajdzie się także coś dla miłośników anime, którzy będą mogli podziwiać połączenie japońskich legend z parową rewolucją w „Good Hunting”.

Ogromna różnorodność stylistyczna oraz tematyczna w połączeniu z niezwykle wysoką jakością wykonania sprawia, że naprawdę ciężko byłoby mi powiedzieć który odcinek „Miłość, śmierć i roboty!” podobał mi się najbardziej. Gdybym miał wybrać swoich trzech faworytów, byliby to wspomniane wcześniej „Beyond the Aquila Rift” i „Three Robots” oraz pełne rodzinnego ciepła i… potężnych mechów „Suits”. Przy takim zróżnicowaniu opowieści każdy z pewnością będzie mógł podać zupełnie inną trójkę; podejrzewam, że dużą popularnością będzie się cieszyć „Secret War”, które miesza wojnę w syberyjskich lasach z klimatami rodem z Hellboya.

„Miłość, śmierć i roboty!” jest jak zbiór najlepszych opowiadań SF (zebrane animacje bazują na prozie między innymi Kena Liu, Johna Scalziego, Michaela Swanwicka i Alastaira Reynoldsa), które zostały przeniesione na ekran przez mistrzów animacji, nie tylko bez utraty jakości, ale zyskując dodatkowe warstwy za pomocą których odbiorca może jeszcze mocniej chłonąć te historie. Kolejne odcinki zaskakują, bawią, przerażają, rozśmieszają, smucą oraz skłaniają do myślenia, czyniąc z seansu „Miłość, śmierć i roboty!” prawdziwą ucztę. Oby więcej takich projektów, Netfliksie!