Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Wywiady

Natchnienie nie poddaje się żadnej presji – wywiad z Witoldem Jabłońskim

Autor m.in. „Słowa i miecza” czy „Darów bogów” opowiada o słowiańskości, Słowiańszczyźnie i drzemiącej w Polakach potrzebie powrotu do źródeł. Dzieli się też z nami swoimi planami na najbliższe miesiące, które zapowiadają się bardzo pracowicie.

Adrian Turzański: Nie da się ukryć, że w ostatnich latach coraz częściej pojawiają się dzieła inspirowane czy nawet mocno osadzone w mitach słowiańskich i rodzimych wierzeniach ludowych. A przynajmniej są tak promowane. Dostrzegasz może – pozwól, że uproszczę – wzrost popytu na szeroko rozumianą „słowiańskość”? Albo może mamy do czynienia z nadmierną podażą?

Witold Jabłoński: W jakim sensie nadmierną? Wielkie zainteresowanie, jakie wzbudziła moja pierwsza fantasy historyczna „Słowo i miecz” (2013) świadczyło o czymś wręcz przeciwnym. Istniał ogromny głód takiej tematyki, przez wiele lat niestety lekceważonej i marginalizowanej. Pisała o tym ciekawie Maria Janion w „Niesamowitej Słowiańszczyźnie”. Twórczość tego rodzaju wypełnia pewną lukę kulturową, jaka się w związku z tym wytworzyła. Myślę, że zwłaszcza w ostatnich paru dekadach, gdy społeczeństwo zaczęło odczuwać rodzaj zaniepokojenia, iż nasza rodzima kultura może całkiem zaniknąć w masowym napływie wzorców zachodnich, pojawiła się potrzeba sięgnięcia do własnych korzeni, tym razem poza domeną tradycji katolickiej, postrzeganej również przez wielu jako obca i wtórnie nam narzucona. Na polu fantastyki zaistniało także zmęczenie masowo powielanymi wzorcami fantasy anglosaskiej, która zdaje się dzisiaj już mocno wyeksploatowana. Ile można w końcu opowiadać o elfach i trollach? Mamy własne, równie ciekawe stwory i demony, które tak interesująco przedstawia chociażby „Bestiariusz słowiański”. W takim kontekście Słowiańszczyzna jawi się jako coś świeżego, nie do końca odkrytego, czemu dodatkowo sprzyja jej enigmatyczność, tajemniczość, spowodowana stosunkowo niewielką liczbą źródeł, zostawiającą wielkie pole dla twórczej swobody. Ogromnie cieszy mnie fakt, że coraz więcej młodych twórców zaczęło w ostatnich latach śmiało sięgać do rodzimej tradycji. Reasumując, nie jest to moim zdaniem kwestia mody, lecz wielkiego społecznego zapotrzebowania.

A.T.: Czyli jednak to realizacja potrzeb literackich, ludycznych, tożsamościowych, a nie postwiedźmińska (sukces gry) tendencja? Być może łączy się to jakoś z faktem, że obecnie wciąż większość zagranicznych przekładów to proza anglosaska, kiedy na przykład rosyjska (zapewne m. in. przez względy historyczne) jest – delikatnie mówiąc – mocno marginalizowana?

W.J.: Jak wiadomo, elementy słowiańskich wierzeń przewijały się w opowieściach wiedźmińskich dosyć szczątkowo, zazwyczaj traktowane przez Andrzeja Sapkowskiego z charakterystycznym dla niego przymrużeniem oka, swego rodzaju dezynwolturą. Jak większość pisarzy jego pokolenia zafascynowany był głównie legendami arturiańskimi i sagami nordyckimi, a Słowiańszczyzna pozostawała na uboczu jego zainteresowań, traktowana jako przaśne, ludowe bajędy. Dał temu wyraz w napisanym ponad dwadzieścia lat temu eseju „Piróg albo Nie ma złota w Szarych Górach” („Nowa Fantastyka”, 1993), w którym mocno pokpiwał z wczesnych, nieśmiałych i nieporadnych jeszcze wtedy prób tworzenia słowiańskiej fantasy. Od tamtego czasu wiele się jednak zmieniło i w naszej literaturze pojawili się nowi autorzy, wyzbyci kompleksów niższości wobec zachodniej kultury. Jest zresztą swoistym paradoksem, że młodzi twórcy gier rozgrywających się w świecie Wiedźmina postawili właśnie na demonologię słowiańską, która stała się głównym źródłem ich światowego sukcesu. Dla ludzi Zachodu Słowiańszczyzna okazała się równie zaskakującym, egzotycznym odkryciem, jak niegdyś, powiedzmy, japońszczyzna. Młodsze pokolenie dostrzegło więc w niej potencjał niepodejrzewany przez samego Mistrza. Masowy odbiorca wciąż zachłystuje się u nas zachodnimi, głównie amerykańskimi produkcjami, jednakże serial „Wiedźmin”, produkowany obecnie przez Netflix, ma szansę również coś zmienić, uzmysłowić młodym ludziom, że i my, Polacy, możemy wnieść całkiem ciekawy wkład do ogólnoświatowej kultury. I nie samym tylko Wiedźminem, miejmy nadzieję…

W Rosji i na Ukrainie tego typu słowiańskie odrodzenie dało o sobie znać na znacznie większą skalę i należy ubolewać, iż tak mało tego rodzaju twórczości do Polski dociera, jednak zaistniały i u nas powieści Mariny i Siergieja Diaczenków, „Wilczarz” Siemionowej (a także jego ekranizacja), czeski cykl „Czarnoksiężnik” Červenáka, nie jest więc w tym względzie tak źle. We wszystkich tych krajach twórczość Sapkowskiego spotkała się z ogromnie pozytywnym przyjęciem i wywarła niewątpliwy wpływ na owych twórców, możemy więc mówić o artystycznym sprzężeniu zwrotnym. Miejmy nadzieję, że ta wymiana kulturowa będzie w przyszłości szersza i bardziej owocna. Trochę chyba przyłożyłem do niej rękę, przekładając rosyjską fantastykę, głównie właśnie Diaczenków i Kira Bułyczowa.

A.T.: Myślę, że do tematu translacji jeszcze powrócimy. Ale skoro zahaczyłeś o coraz wyraźniejszy w polskiej literaturze nurt, aż prosi się o słów więcej niż kilka o słuchowisku Audioteki, Twoich „Darach bogów”. Kiedy rozmawialiśmy o nich w 2017, były gotowe do druku i czekały na okładkę. Co się stało, że ukazały się dopiero końcówką 2018 i z książki do czytania zmieniły się na taką do słuchania?

W.J.: Wydawnictwo Erica przetrzymało mój tekst ponad dwa lata. Długo czekałem cierpliwie, w końcu jednak zasięgnąłem języka i dowiedziałem się, że ceniona i zasłużona skądinąd oficyna utraciła moc produkcyjną, a w takiej samej sytuacji jest jeszcze kilku autorów. Za radą redaktora książki, Artura Szrejtera, zacząłem szukać nowego wydawcy i znalazłem go w bydgoskim Genius Creations. W tej chwili powstają ilustracje, premierę zaplanowano na wiosnę. Mam nadzieję, że tym razem żadne licho wydawnicze czy finansowe nie opóźni publikacji. Tymczasem, jakby w odpowiedzi na moje modły, zgłosiła się do mnie na początku zeszłego roku audioteka.pl. Dyrektor programowy dostrzegł w „Darach” możliwość wyprodukowania audiobooka w formie słuchowiska, które doczekało się premiery 25 września 2018, jako superprodukcja ze znakomitą obsadą: Wiktor Zborowski w roli Bajarza narratora, Magdalena Cielecka jako Mokosza i Jakub Wieczorek – Czarnobóg oraz wielu innych aktorów w świetnych epizodycznych kreacjach. Sukces produkcji przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania i skłonił firmę do zamówienia oryginalnego scenariusza dziesięcioczęściowej serii słuchowisk, tym razem opartej na prapolskich legendach, „Popiel, syn popiołów”. Jest właśnie w realizacji, zatrudniono do niej około czterdzieścioro aktorów, powstała też specjalnie napisana muzyka. Premiera także wkrótce, na wiosnę, ja zaś pracuję nad wersją powieściową, którą zainteresowana jest również Genius Creations. Wygląda na to, że dzięki Audiotece przypadkowo odkryłem nowy sposób promowania książek: najpierw wersja do słuchania, potem do czytania. Zobaczymy, czy takie uatrakcyjnienie prezentacji tytułu wpłynie dodatnio na dość mizerne polskie czytelnictwo.

A.T.: Dobrze więc słyszę, że nowa współpraca układa się pomyślnie. A i zapewne na odbiór słuchaczy nie możesz narzekać, prawda?

W.J.: Tak, nowa forma okazała się strzałem w dziesiątkę! Trzeba przyznać, że Audioteka podchodzi do swoich produkcji bardzo poważnie, zatrudniając najlepszych fachowców, łączących doskonale opanowane rzemiosło z wyczuciem stylu. W „Darach bogów” urzekło mnie tło muzyczne, jakie przygotował Szymon Orfin w Studio Tort, odpowiednio budujące atmosferę, a także staranna reżyseria Tomasza Robaczewskiego. „Popiela” reżyseruje natomiast Grzegorz Drojewski, mający spore doświadczenie w dubbingach do baśniowych seriali animowanych, takich jak na przykład „Rozczarowani”, niedawna produkcja Netfliksa. Jestem więc pewien, że efekt będzie równie zadowalający autora, jak i słuchaczy. Co do tych ostatnich, ich liczba ostatnio coraz bardziej się powiększa, bo słuchanie audiobooków stało się modne, np. w drodze do pracy i z pracy. Część bardziej konserwatywnie nastawionych odbiorców mojej twórczości narzeka, że woleliby najpierw wersję drukowaną, zanim zdecydują się na słuchaną. Rozumiem ich opory wobec nowego nośnika, bo sam jakoś nie zdołałem przyzwyczaić się do e-booków i nadal wolę wersje papierowe. Co do wersji audio nie mam takich uprzedzeń, wychowałem się bowiem za młodu na słuchowiskach radiowych, adaptacjach powieści Lema, Bunscha, Parnickiego, Iwaszkiewicza i wielu innych, produkowanych niegdyś przez Polskie Radio. Audioteka godnie kontynuuje ową tradycję, tyle że na innym nośniku, znacznie zresztą wygodniejszym w użyciu.

A.T.: Myślisz, że przesyłanie tekstów wydawcom audiobooków (Audioteka, Storytel) może być dziś nową formą debiutu dla młodych piór?

W.J.: Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, gdyż ze mną wydarzyło się tak przez przypadek. Gdyby „Dary bogów” były wcześniej wydrukowane i tak pewnie oddałbym je Audiotece. Wiem jednak, że dyrektor programowy, Arek Seidler jest człowiekiem otwartym na różne wyzwania, słyszałem także nieoficjalnie, że zawarto z paroma młodymi autorami kontrakty na nowe tytuły. Zawsze warto spróbować.

A.T.: Rozumiem. Wracając do „Popiela”. Czeka nas chyba inna opowieść niż w „Darach bogów” – i nie mówię tu o kwestii światotwórczej czy fabularnej, tylko o strukturze. „Dary” są reinterpretacją mitów, ułożoną w pewnej sekwencji. Z kolei „Popiel” ma być dziesięcioodcinkowym serialem do słuchania. Jak to będzie wyglądać? Będziemy mieli do czynienia z jednorodną historią? Czy może z pewną mozaiką, spajaną tytułową postacią? A może to będzie coś zupełnie odmiennego?

W.J.: „Popiel, syn popiołów” to wielowątkowa słowiańska epopeja, osnuta na bogatym tle rodzimych podań, mitów i baśni. Pradawne opowieści o Lechu, Kraku, Wandzie, Popielu i Piaście zostały w niej urozmaicone i przekształcone, z zachowaniem jednak ich podstawowych, znanych każdemu od dziecka, składników. Odczytano je zgodnie ze współczesną wiedzą, a sławne postaci pogłębiono psychologicznie. Nie są to więc infantylne bajania, lecz mroczne historie, pełne grozy i krwi. Uznałem, że nasza literatura dojrzała już, by ukazać poważnie rodzime legendy, znane każdemu od kołyski, tym razem w wersji dla dorosłych, w stylu dark fantasy. Tyle na razie mogę zdradzić.

A.T.: Skoro nie możesz zdradzić nic więcej, to może choć uchylisz rąbka tajemnicy, skąd czerpiesz materiały do książek? Nie da się przecież ukryć, że oprócz walorów ludycznych, Twoje utwory to niemałe nośniki wiedzy. Obecnie wykorzystujesz nie tylko opracowane w ubiegłym stuleciu monografie, ale posługujesz się też nowymi publikacjami, tyle tylko, że i wśród nich nierzadko pojawiają się co najmniej mylące, a czasem nawet kwestionujące uznane odkrycia (wspomnę tylko deklamacyjnego Bieszka i sceptycznego Sikorskiego). Jak odróżniasz te bliższe prawdy teksty? I gdzie powinien szukać wskazówek laik, aby uniknąć kontaktu z pracami o wątpliwej wiarygodności?

W.J.: W tym wypadku najwięcej materiału do przemyślenia dostarczyły mi dwie prace Jacka Banaszkiewicza: „Podanie o Piaście i Popielu” (Warszawa, 2010) i „Polskie dzieje bajeczne mistrza Wincentego Kadłubka” (Wrocław, 1998). Czerpałem też literacką inspirację z naszej tradycji romantycznej i neoromantycznej, z utworów Juliusza Słowackiego i Stanisława Wyspiańskiego oraz całkiem dziś zapomnianego poematu Wojciecha Dzieduszyckiego „Baśń nad baśniami”. Ponieważ to czysta literatura, mogłem popuścić wodze fantazji, oczywiście w rozsądnych granicach. Tło merytoryczne i obyczajowe odmalowałem jednak zgodnie z obecną wiedzą naukową. Przed różnymi turbolechickimi fantazmatami najlepiej chronią właśnie wiedza, zdrowy rozsądek i wyższe humanistyczne wykształcenie.

A.T.: Właśnie, ale co z osobami poszukującymi wiedzy, niespecjalizującymi się w naukach humanistycznych albo w ogóle nie mającymi szansy na studia? Gdy sięgają po książki i artykuły na pierwszy rzut oka – i kodem naukowym, i pozornie wiarygodną treścią – wydające się pewną skarbnicą, chcą się czegoś dowiedzieć. Co mogą zrobić, aby uniknąć bądź zniwelować prawdopodobieństwo trafienia na tendencyjne, konfabulacyjne twory?

W.J.: Długie i częste studiowanie tekstów źródłowych daje niewątpliwie umiejętność oddzielania wartościowych ziaren od plew. Trzeba zważać na przytoczone tytuły i dowody, a dzięki Google można też często zorientować się, jak był przyjęty dany tekst, jakie zebrał oceny i komentarze. W przypadku Słowiańszczyzny nikłość materiałów dowodowych ułatwia zadanie różnej maści fantastom, szaleńcom czy zwyczajnym oszustom. By nie dać się nabrać, czasem wystarczy posłużyć się rozsądną intuicją, a czasem trzeba głębiej porównawczo poszperać, sprawdzając, co na dany temat stwierdzały uznane autorytety naukowe. Jeśli ktoś na przykład posługuje się biblijnym Starym Testamentem jako materiałem historycznym do dziejów Słowian (naprawdę do dzisiaj są tacy!)… proste rozumowanie wystarczy, żeby stwierdzić, że plecie bzdury oparte na nieadekwatnym, wątpliwym źródle, ukazującym wszak dzieje semickich ludów pustynnych, nie naszych puszczańskich przodków. Także, gdy ktoś wywodzi plemiona słowiańskie od kosmitów albo opowiada o nieistniejących nigdy władcach nieistniejącego „imperium”, opierając się na niejasnych wzmiankach lub jawnych fałszerstwach, jak osławiona „Kronika Prokosza”, możemy z góry założyć, iż takie dociekania nie są nic warte. W badaniach naukowych istnieją od dawna dwie szkoły: jedną możemy z grubsza określić szkołą Brucknera i Łowmiańskiego, której reprezentanci z uporem dowodzą, że niczego u Słowian nie było, żadnych bogów, mitów, świątyń, kapłanów itd. i siedzieliśmy wszyscy w szałasach czekając na chrzest oraz drugi nurt, wyznaczony przez Aleksandra Gieysztora i Andrzeja Szyjewskiego, który metodą porównawczą stara się zrekonstruować mistyczny światopogląd i kulturę obrzędową naszych przodków. W tym względzie każdy musi dokonać osobistego wyboru, jakim tropem podąży. Nietrudno zgadnąć, że jestem zwolennikiem tej drugiej opcji.

A.T.: Czyli nie chybi ten, kto choć po trosze będzie postrzegał Twoją prozę i prelekcje jako swoistą walkę z przekonaniami szkoły słowianosceptycznej oraz manipulacyjnymi publikacjami?

W.J.: Niewątpliwie można mieć poczucie takiej misji, mającej zresztą równie długą tradycję, jak szkoła hiperkrytyczna. Warto zastanowić się przy okazji, której instytucji mogło najbardziej zależeć na wmawianiu nam całe wieki, że przed 966 rokiem nic w ogóle tutaj nie było, tylko jakaś czarna dziura, z której, gdy pokropiono ją wodą święconą wyskoczyli od razu z dnia na dzień Polacy-katolicy? A przecież tak się powszechnie wmawia do dziś w szkołach i popularyzatorskich artykułach, głosząc tezę, że bez chrztu nie byłoby w ogóle Polski i tym podobne bzdury. Ewentualnie jest także nurt, który dowodzi, że Słowianie byli zbyt dzicy i prymitywni, aby stworzyć własną kulturę, musieli więc oczywiście wszystko wziąć od innych, a pierwszy historyczny władca, Mieszko, był Wikingiem, bo przecież za mądry na Słowianina. Takie tezy głosili „uczeni” nazistowskich Niemiec, ale i w Polsce znajdują do dziś zwolenników, chociaż u mnie wywołują tylko pusty śmiech i wzruszenie ramion. Szkoda czasu, by polemizować z podobnymi nonsensami, ale warto pogłębiać stale swoją wiedzę i być na bieżąco z odkryciami archeologicznymi, by w razie czego dać odpór takim szkodliwym poglądom, pogłębiającym w nas tylko wbijany nam do głów przez ostatnie stulecia kompleks niższości.

A.T.: A miałbyś jakąś receptę, jak jeszcze zwalczać takie tendencje?

W.J.: Nie tyle zwalczać, co polemizować własną twórczością literacką bądź naukową. Tego typu spory toczą się od lat w naszej historiografii i obie strony zyskują w każdym pokoleniu zwolenników. Dopóki nie odkryjemy więcej źródeł pisanych bądź znalezisk archeologicznych, wzbogacających naszą wiedzę o życiu praprzodków, niewiele się zmieni w tym względzie. Pisarz traktuje ustalenia historyczne jako punkt wyjścia do stworzenia własnej fikcji, czerpie z nich więc głównie to, co pasuje do jego wizji.

A.T.: Ale jednak przy tworzeniu „Darów bogów” i „Popiela” miałeś chyba większą swobodę, niż przy powieściach cokolwiek historycznych (tylko ze szczyptą fantazji), „Ślepym demonie. Sieciechu” czy „Gwieździe Wenus, Gwieździe Lucyfer”, nie mylę się?

W.J.: Naturalnie, rekonstruując nasze mity oparłem się wprawdzie na naukowych koncepcjach Gieysztora i Szyjewskiego, ale potraktowałem to jednak jako zadanie czysto literackie, co zresztą wyjaśniam w załączonym „Wprowadzeniu”. Powiedzmy, że spróbowałem napisać coś w rodzaju „Mitologii” Parandowskiego, tyle że słowiańskiej. Sytuację ułatwia do tego nikłość materiałów, z jakich możemy czerpać. Materiałów do „Popiela” było pozornie więcej, skoro są to powszechnie znane legendy, lecz ich stare wersje dla mnie były nieprzydatne, gdyż wydawały się naiwne i zbyt uładzone. Wczesne średniowiecze to był czas bardzo okrutny, życie było trudne i niebezpieczne, w każdej chwili można było być ofiarą rzezi, zarazy albo zwykłego głodu, co powodowało też specyficzne ludzkie zachowania. Ukazuję w tej opowieści świat całkowicie przedchrześcijański (mogę tu zasugerować, że tajemniczymi gośćmi u Piasta nie będą aniołowie ani tym bardziej chrześcijańscy misjonarze), któremu pojęcia miłosierdzia, litowania się nad pokonanym wrogiem lub wybaczania mu są całkowicie obce. Miał on jednak swój specyficzny urok, który jak sądzę udało mi się przekazać w mojej wersji. Na czym polegał nie mogę na razie zdradzać, mam jednak nadzieję, że słuchacze, a później czytelnicy bez trudu go odnajdą i dadzą się oczarować, zwłaszcza ci zafascynowani Słowiańszczyzną.

A.T.: Premiera słuchowiska na wiosnę, jesteś w trakcie pisania wersji powieściowej, to może choć zdradzisz, ile nas czeka objętościowo lektury i, orientacyjnie, kiedy wyjdzie na papierze?

W.J.: To nie miało być w założeniu opasłe tomiszcze, nie zamierzam katować czytelników długaśnymi opisami, jak  G.R.R. Martin, ani wielostronicowymi nużącymi wędrówkami jak… darujmy sobie dalsze porównania. To opowieść, w której ma się dziać dużo, szybko, barwnie i ciekawie. Objętość będzie solidna, ale nieprzesadnie wielka, gdzieś między 200 a 300 stron, tak to wstępnie oceniam. Słuchowisko będzie wielogodzinne, ale ma być edytowane w dwóch wersjach: jako jedna całość i z podziałem na odcinki, tak jak w serialu. Tyle mogę na razie powiedzieć, bo nie znam dokładnie szczegółów technicznych, ale wszystko wyjaśni się w momencie wiosennej premiery. O postępach prac będę na bieżąco informował na stronie fejsbukowej „Dawni bogowie wracają” i mojej stronie autorskiej, na które serdecznie wszystkich zapraszam. Jeśli chodzi o wersję drukowaną, wymóg jest taki, by ukazała się 6 miesięcy po premierze audio, co oznacza, że jej publikacja będzie możliwa jesienią. Daje to również czas mnie i wydawcy, by spokojnie „dopieścić” edycję, bo ma być równie wysmakowana edytorsko, jak „Dary bogów”: albumowa z twardą okładką oraz bogato ilustrowana. Czy zdążymy z publikacją na Szczodre Gody? Nie wiem, ale bardzo bym chciał.

A.T.: Innymi słowy „Ślepy demon. Zbigniew” też będzie podobnej objętości? No i jak się w ogóle ma sytuacja z jego wydaniem?

W.J.: „Zbigniew” będzie nieco dłuższy, w druku wyjdzie chyba ponad 400 stron. Złożyłem go w wydawnictwie w styczniu ubiegłego roku, przyznaję bez bicia, że również z poważnym opóźnieniem, gdyż natchnienie nie poddaje się żadnej presji. O ile wiem, nic specjalnego nie dzieje się z tym do tej pory, czyli wydawca nie dba o czekających na kolejny tom czytelników lub ma może jakąś genialną koncepcję promocji, której mój prosty umysł nie jest w stanie przeniknąć.

W kontekście moich ostatnich – nie bójmy się tego słowa – sukcesów audio, takie postępowanie zakrawa na absurd, ale kimże jestem, by oceniać być może dalekosiężną strategię?  Niektórzy niegdyś byli awangardą i tworzyli przyszłość, teraz niestety stają się coraz bardziej przeszłością. Podobnie zresztą krytycy starej daty, którzy nic nie rozumieją z dzisiejszej twórczości, między innymi ze słowiańskiej fantasy, tak jak niegdyś oświeceniowi klasycy nie zrozumieli i nie docenili zjawiska romantyzmu. Na szczęście doceniają czytelnicy, a ostatnio też słuchacze. W nich cała nadzieja.

A.T.: A nie widzisz jakiegoś oddolnego działania, które mogłoby… hmm… rozwiązać kwestię szybszego wydania przez SuperNOWĄ?

W.J.: Jedynie chyba nagabywania mailowe zniecierpliwionych czytelników, ale nie wiem, czy będzie skuteczne. SuperNOWA jak stary kot wyjadacz lubi chodzić własnymi drogami i działać w swoim niespiesznym tempie. Wszelkie pytania można kierować pod redakcja@supernowa.pl, ale zbytnie poganianie może czasem wywołać odwrotny skutek, bo w sumie nikt nie lubi być popędzany.

A.T.: Słusznie. Skoro jednak wiemy, że „Zbigniew” jest napisany, a „Popiel” doszlifowywany, co potem? Masz może koncepcję nowego utworu i czy chciałbyś powiedzieć o nim coś więcej?

W.J.: W planach jest jeszcze ostatni tom historii Sieciecha i Zbigniewa, zatytułowany roboczo „Wyklęta krew”, ale przeciągająca się droga wydawnicza mocno zniechęca do pracy nad tą serią. Wiele też będzie zależało od odbioru słuchowiskowego „Popiela” i powodzenia późniejszej książki. Jeśli ta koncepcja chwyci, na pewno pójdę za ciosem. Chodzi mi po głowie, na razie dosyć mgliście, historia Piastowego syna, Ziemowita, który oprócz sławetnej sceny postrzyżyn nie ma własnej legendy, trzeba więc ją będzie wymyślić od zera. Wraz z „Darami bogów” powstanie więc jakby prasłowiańska trylogia, słuchowiskowa oraz książkowa, będąca być może również inspiracją dla młodych do tworzenia komiksów, gier, filmów animowanych… To na razie tylko marzenia, ale miło byłoby pokazać światu, że rodzima fantasy nie samym Wiedźminem żyje. W przeciwieństwie do łódzkiego kolegi na pewno nie będę obrzucał błotem związanych ze mną twórców ani żądał astronomicznych honorariów, mogę od razu obiecać. W każdym razie myślę pozytywnie i jestem otwarty na nowe propozycje.

A.T.: Jeszcze się żadne sensowne propozycje nie pojawiły? Ani na grę planszową lub karcianą, ani na komiks, ani na nic innego?

W.J.: Może jeszcze na nie za wcześnie, a decydenci firm, które ewentualnie mogłyby być zainteresowane, muszą także przełamać pewne myślowe schematy, bo do tej pory moja twórczość nie była kojarzona z takimi produkcjami. Większość „lubi te piosenki, które już zna” i woli „sprawdzone” tytuły oraz nazwiska. Może właśnie ten wywiad dopomoże niektórym dostrzec w moich utworach potencjał, którego wcześniej nie dostrzegali. Tak właśnie zrobiła Audioteka, decydując się na pewne ryzyko, które jednak się opłaciło. Jak się dawniej mówiło: „Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana”.

A.T.: Szczerze przyznam, że trochę się im dziwię. Choć z drugiej strony, być może twoje utwory są po prostu zbyt trudne do przełożenia na inne medium? Stąd pewien opór i obawy.

W.J.: Bez przesady, trudniejsze już rzeczy ekranizowano i adaptowano na różne sposoby. Tak, jak mówiłem, sądzę, że to raczej kwestia pewnego przyzwyczajenia do utartych kierunków poszukiwań, lęku przed zapuszczaniem się w nowe, niezbadane rejony, może też braku właściwej promocji. Moja twórczość nigdy nie była specjalnie modna ani popularna i choć dobrze na ogół oceniana, uchodziła faktycznie za trudną. A jednak znaleźli się tacy, co się nie ulękli ryzyka. Może to pierwsza jaskółka nowej wiosny. Wierzę, że za nimi pójdą inni, ale na wszystko musi przyjść odpowiedni czas.

A.T.: Też mam taką nadzieję. A nim skończymy, może zdradzisz potencjalnym słuchaczom, gdzie Cię mogą w tym roku spotkać. Zapewne Polconu i Kapitularza nie ominiesz, a oprócz tego?

W.J.: Uznałem, że w tym roku nie ma sensu jeździć gdzieś i opowiadać o książce, której jeszcze nie ma w księgarniach, bo wychodzę nie na mitologa, ale na mitomana. Tak więc wyruszę w objazd dopiero, gdy się któraś z nich wreszcie pojawi. Polcon (tym razem w Białymstoku – trochę strach, ale chyba dam radę) i łódzki Kapitularz jak najbardziej wchodzą w grę, po drodze jeden z moich ulubionych, Skiercon (bo nie muszę jechać daleko i ma przesympatyczną szefową), a jesienią prawdopodobnie będą to konwenty w Toruniu, Zielonej Górze i Lublinie. Zapraszam i do zobaczenia!

A.T.: Pozostaje mi więc życzyć Ci powodzenia, rychłego wydania „Zbigniewa”, sukcesu „Popiela” – tak w wersji audio, jak i na papierze – i nieopuszczającej weny.

Luty 2019