Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Film, Recenzje

Recenzja: Annabelle wraca do domu

Chyba każdy z nas zna choć kilka miejskich legend, niezależnie od tego, czy chodzi o czarną wołgę, białą damę, czy ewoluującego z pracy konkursowej do popkulturowego fenomenu Slender Mana. Historie te są szczególnie popularne wśród młodocianych miłośników horrorów. Ba, nawet niżej podpisany, w wyniku idiotycznego zakładu, w 1992 roku powtórzył pięciokrotnie „Candyman” przed lustrem. Debiutująca w zeszły piątek nowa odsłona uniwersum Obecności, „Annabelle wraca do domu”, bardziej przypomina zbiór właśnie takich miejskich legend niż pełnokrwisty, oferujący spójną historię horror. Ale wiecie co? Między innymi przez klimat snutych przy ognisku strasznych opowieści można się przy nowej Annabelle całkiem nieźle bawić.

Fabuła trzeciego filmu z imieniem upiornej lalki w tytule nie marnuje ani chwili na budowanie zawiłej historii. Już w pierwszych minutach, za pośrednictwem znanego na całym świecie małżeństwa badaczy zjawisk paranormalnych, Lorraine i Eda Warrenów, widz dowiaduje się o co tak właściwie chodzi z Annabelle i dlaczego akurat ona jest określana mianem najgroźniejszego eksponatu w domowym muzeum rzeczy nawiedzonych oraz przeklętych. Zresztą to właśnie te sceny najbardziej jeżą włosy na głowie. Gdy samochód małżeństwa nagle odmawia posłuszeństwa akurat na wysokości starego cmentarza, a próbującemu naprawić maszynę Edowi (Patrick Wilson) zaczynają przyglądać się spowici mgłą lokatorzy, ja cieszyłem się na myśl, że czekają mnie niecałe dwie godziny solidnego straszenia… po czym Annabelle trafiła do gabloty, a Lorraine (Vera Farmiga) stwierdziła, że zło zostało zamknięte.

„Annabelle wraca do domu” tak naprawdę nie jest filmem o Warrenach, a przynajmniej nie o dorosłej części rodziny. Ci szybko pakują manatki i wyjeżdżają, zostawiając córkę, imieniem Judy (Mckenna Grace), pod opieką zaprzyjaźnionej nastolatki, Mary Ellen. Jeśli dodać do tego podkochującego się w opiekunce chłopaka, Boba zwanego Wyposażonym oraz przebojową i nie do końca szczerą przyjaciółkę dziewczyny, Danielę (Katie Sarife), w kilka minut z horroru robi nam się odcinek „Eerie, Indiana” (który to serial, swoją drogą, sam śledziłem z wypiekami na twarzy jeszcze na Jetix). Owszem, zjawy są ważne w trzeciej Annabelle, ale stanowią one przede wszystim tło dla radzenia sobie z własnymi ograniczeniami. Główne skrzypce gra tutaj Judy – wycofana, cicha i niepozorna dziewczynka, w której zaczynają budzić się zdolności odziedziczone po matce, musi zmagać się z łatką dziwadła, z powodu pracy wykonywanej przez jej rodziców (co jedynie nasila się w wyniku opublikowania niezbyt pochlebnego artykułu w lokalnej gazecie). Jej jedyną przyjaciółką zdaje się być jej opiekunka, Mary Ellen (Madison Iseman), nastolatka z astmą, w której życiu wszystko musi być poukładane. Bezpieczny, zdawałoby się, wieczór dwóch dziewczyn zaburza pojawienie się Danieli, idącej na żywioł, przebojowej dziewczyny zmagającej się z głęboko zakorzenionym poczuciem winy związanej ze śmiercią ojca w wypadku samochodowym.

Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się co może wyniknąć z połączenia trzech dziewczyn, problemów emocjonalnych i pokoju wypełnionego po brzegi przeklętymi przedmiotami, „Annabelle wraca do domu” spieszy z odpowiedzią. Gdy godzinę po rozpoczęciu filmu zjawy wysuwają się na pierwszy plan, do widza dociera czym tak naprawdę ten tytuł jest – wspomnianą we wstępie antologią, której zadaniem jest przedstawienie szerokiego grona duchów i demonów o których w późniejszym czasie będzie można nakręcić osobne filmy. Dom szybko wypełnia się najróżniejszymi zjawami, od nawiedzonej sukni ślubnej (zmuszającej ubierające ją osoby do przemocy), przez kładącego na oczach ofiar obole Przewoźnika, wilkołaka zwanego piekielnym ogarem (na marginesie, sprawa wilkołaka została opisana przez Warrenów w książce „Wilkołak: Prawdziwa historia demonicznego opętania”), aż po przeklętą grę planszową (której zasady sprowadzają się do włożenia ręki do pudełka i wymacania losowego przedmiotu). I o ile różnorodność duchów przekłada się na wartką akcję, tak nie zostawia zbyt wiele miejsca na coś innego, niż bieganie z krzykiem od pokoju do pokoju (co automatycznie nasuwa skojarzenia ze Scooby-Doo). Nie wspominając nawet o jakimś szczególnym rozwoju osobistym bohaterek. Również tytułowej zjawy jest w filmie zaskakująco mało, i zostaje ona sprowadzona do roli zwiastuna kłopotów. Szkoda, ponieważ w samej lalce i legendzie ją otaczającej kryje się potężny potencjał (na marginesie, wypatrujcie prawdziwej Annabelle w skrawku teleturnieju widocznego na filmie!).

Paradoksalnie, pomimo słabującego scenariusza z rozczarowującym zakończeniem, warstwa techniczna filmu wypada świetnie. Bardzo dobrze przemyślane ujęcia, doskonale wpasowana w to wszystko muzyka, a także gra dźwiękiem oraz ciszą dowodzą, że debiutujący w roli reżysera Gary Dauberman (do tej pory scenarzysta, znany choćby z „To”, „Zakonnicy”, czy serialu „Swamp Thing”) wie co robi. Szkoda jedynie, że scenariusz nie przejawia podobnego kunsztu i gdy tylko dochodzi do trzeciego aktu i ostatecznej konfrontacji bohaterów ze złem, fabuła się sypie. Jednak tam, gdzie film zawodzi jako pożywka dla miłośników soczystego horroru, sprawdza się świetnie w kategoriach strasznego filmu dla nastolatków, który można oglądać podczas pidżama party, jak niegdyś „Uśpiony obóz”, czy „The Slumber Party Massacre”, tylko ze znacznie mniejszą ilością trupów. Jest odrobina komedii, problemy dorastania, pierwsze miłostki, a przy tym film wciąż potrafi przestraszyć.

Choć „Annabelle wraca do domu” nie wkroczyła do grona moich ulubionych horrorów, nie żałuję spędzonego w kinie czasu. Greg Dauberman do spółki z Annabelle zapewniają niecałe dwie godziny prostej i przewidywalnej rozrywki, w sam raz pod popcorn. Jeśli lubicie filmy z dreszczykiem i jesteście w stanie wyłączyć myślenie, czeka was niezła zabawa. Kto wie, może nawet podskoczycie raz czy dwa w fotelu?