Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Film, Recenzje

Recenzja: Ant Man i Osa: Kwantomania

W tym miejscu miała się znaleźć recenzja „Ant Man i Osa: Kwantomania”, ale ponieważ usiadłem do jej pisania dwa dni po seansie i nic już z niego nie pamiętam, jest to dla was najlepsza recenzja.

Niestety naczelny nie zgodził się na tę MINIRECENZJĘ (ha ha, humorek jak w omawianym filmie!), więc muszę w nieco więcej słów ubrać dlaczego „Ant Man i Osa: Kwantomania” jest tak nijaki.

Początek filmu to zdecydowanie jego najlepsza część – po krótkim wprowadzeniu w sytuację Scotta oraz jego rodziny (prywatny wątek zawsze stanowił najmocniejszy element filmów z Ant Manem), widzimy jak bohaterowi lądują w tajemniczym kwantowym uniwersum. Dziwność tego świata w pierwszej chwili robi bardzo dobre wrażenie, widać, że graficy i projektanci mieli przy kreowaniu mikroświata mnóstwo zabawy. Pierwszy akt filmu to właściwie jedna wielka „scena w kantynie” z Gwiezdnych Wojen – festiwal dziwacznych postaci, których designy z przyjemnością wyłapuje się z tła.

Problemy filmu zaczynają się w momencie, gdy mija zauroczenie zebraną przy jednym stole plejadą gwiazd (z Michelle Pfeiffer na czele, minęło tak wiele lat od „Powrotu Batmana”, a ona wciąż zachwyca urodą!) oraz światem i trzeba zacząć opowiadać jakąś historię. Twórcy starają się, żeby czasem zbyt szybko nie odkryć przed nami wszystkich kart (co nie ma sensu, bo tajemnica jest tu żadna), odbierając bohaterom takie super moce jak umiejętność chodzenia i mówienia jednocześnie.

Naprawdę ciężko mi wytłumaczyć jak mając na ekranie tak wiele postaci, mogących występować w różnych konfiguracjach, twórcom „Ant Man i Osa: Kwantomania” udało się sprawić, że relacje pomiędzy bohaterami są żadne. W ostatnim czasie mieliśmy kilka cudownych produkcji opowiadających o dorastaniu podopiecznych i o tym, że ich opiekunowie muszą dać im wolność do popełniania własnych błędów i osiągania sukcesów. „Ant Man i Osa: Kwantomania” chyba też chciał opowiedzieć tego typu historię, ale żeby to zobaczyć trzeba użyć naprawdę potężnego mikroskopu. Dwójka tytułowych bohaterów rzekomo tworzy pełen miłości związek, ale w żadnym filmie z mrówczej trylogii nie widać co do niego prowadzi. Zresztą o samej Osie ciężko nawet powiedzieć, że jest postacią, to bardziej latający blaster. Mocno zawodzi także główny zły, co jest tym dziwniejsze, że Jonathan Majors potrafił już pokazać intrygującego Kanga w „Lokim”. Zdobywca w jego wydaniu prezentuje poziom Malekitha z „Thor: Mroczny Świat”, i nie przekonuje mnie argument, że to „akurat taki wariant tej postaci”.

„Ant Man i Osa: Kwantomania” to produkcja pokazująca jak w soczewce, wszystkie problemy MCU, jakie widać od dłuższego czasu. Dostaliśmy kolejny film o niczym, zupełnie pozbawiony treści, postaci i relacji, który ma zapowiadać nadchodzące wielkie wydarzenia. Pytanie brzmi, czy jeśli poziom MCU nie pójdzie w górę, ktokolwiek z widzów jeszcze do zapowiadanego momentu dotrwa…