Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Film, Recenzje

Recenzja: Doktor Strange w Multiwersum Obłędu

Dotychczasowe zabawy MCU z konceptem multiwersum niebezpiecznie zaczęły zmierzać w kierunku, który bardzo mi się nie podobał – wrzucanie kolejnych postaci z różnych uniwersów zaczęło się stawać treścią samą w sobie, a nie jedynie miłym dodatkiem do ciekawej historii, skupionej na bohaterach z krwi i kości. Moje obawy podsycało to, co dzieje się w siostrzanym dla Marvela Lucasfilmie, którego ostatnie produkcje to jeden wielki cameofest z minimalną ilością treści; Odnoszę wręcz wrażenie, że scenariusze pisze tam bot, który destyluje posty fanów piszących o swoich oczekiwaniach, a nie samodzielny twórca, chcący coś opowiedzieć. Dodatkowo „Doktor Strange w Multiwersum Obłędu” ma za sobą zmianę na stanowisku reżysera, tłumaczoną standardową formułką o „różnicach kreatywnych” – tego typu wydarzenia niemal nigdy nie wpływają pozytywnie na produkcję. Wszystko co napisałem powyżej sprawiło, że na seans najnowszej produkcji Marvela szedłem nastawiony naprawdę negatywnie. Z powodu mojego podejścia przez pierwsze piętnaście minut musiałem sobie jeszcze powtarzać „hej, to jest naprawdę fajne”, ale potem już w pełni dałem się wciągnąć w odmęty multiwersalnego szaleństwa.

Choć zdarzają się chlubne wyjątki, w postaci Jamesa Gunna czy Taiki Waititiego, Marvel raczej nie jest znany z zatrudniania reżyserów o charakterystycznym stylu i dawania im dużej wolności kreatywnej. Dlatego też kiedy ogłoszono, że Scott Derrickson opuszcza plan „Doktor Strange w Multiwersum Obłędu”, szybko wśród komentatorów pojawiła się narracja, że reżyser pierwszego filmu z najsłynniejszym magiem Marvela chciał nakręcić pełnoprawny horror, jednak kierownictwo Domu Pomysłów nie pozwoliło mu na to. Zatrudniony w jego miejsce Sam Raimi ma co prawda wybitne osiągnięcia w gatunku horrorów („Armia Ciemności” to do dziś jeden z moich ukochanych filmów), a także w kinie superbohaterskim (jego zasług nie przyćmiewa mi nawet fakt, że nie cierpię Maguire’a w roli Spider-Mana), jednak od wielu lat nie nakręcił żadnego dobrego filmu. Po seansie „Doktor Strange w Multiwersum Obłędu” jestem naprawdę ciekawy jaka była przyczyna rozstania z Derricksonem, bo rzeczy na które Marvel pozwolił Raimiemu… Wciąż jestem w szoku, że produkcja MCU mogła pójść w tę stronę. Nie tylko na każdym kroku widać tu niezwykle charakterystyczny dla Raimiego styl, zupełnie jakby ten dopiero co zszedł z planu „Martwego Zła”, ale też „Doktor Strange w Multiwersum Obłędu” to długimi fragmentami pełnoprawny horror, do tego tak brutalny, jak żadna produkcja Marvela do tej pory. W dodatku żeby jakimś cudem zmieścić taką ilość przemocy w kategorii PG-13, Raimi musiał być bardziej… kreatywny w uśmiercaniu kolejnych postaci. Co paradoksalnie czyni te sceny jeszcze straszniejszymi! Wybuchające w fontannie krwi głowy widzieliśmy już w kinie dziesiątki razy, ale implodujące, kiedy widać jak deformuje to czaszkę? Zdecydowanie „Doktor Strange w Multiwersum Obłędu” to nie jest film na niedzielny seans z dzieciakami. To naprawdę jeden z nielicznych przypadków, kiedy kategoria PG-13 jest zasłużona, a mówię to jako rodzic, który oglądał większość MCU z sześciolatkiem.

Pomimo obaw o których pisałem we wstępie, twórcy przez cały czas pozostają skupieni na dwójce bohaterów – Strange’u i Wandzie. Każde z nich znalazło się w miejscu, z którego musi wyruszyć w zupełnie nową stronę, nie może dalej pozwalać życiu dryfować. Strange, który rozstał się z ukochaną i nie posiada tytułu Najwyższego Czarodzieja potrzebuje nowego celu, który pozwoli mu też odnaleźć szczęście. Wanda natomiast… ona chciałaby znajdować się w miejscu w którym jest jej kolega z Avengers. W ramach MCU przeżyła już wojnę jako dziecko, stratę rodziców, torturowanie przez Hydrę, śmierć brata, a także samodzielnie musiała zamordować swojego ukochanego… Co finalnie i tak okazało się daremne, ponieważ Strange oddał Kamień Czasu Thanosowi. Do tego, o czym polski widz może niestety nie wiedzieć, ponieważ w naszym kraju wciąż legalnie nie da się oglądać produkcji z Disney+, wpływ na wszystko co dzieje się w „Doktor Strange w Multiwersum Obłędu” mają wydarzenia z serialu „WandaVision”. Dla chcących spokojnie obejrzeć najnowszą produkcję Marvela, szybki skrót serialu: straumatyzowana Wanda przejmuje kontrolę nad miasteczkiem Westview i jego mieszkańcami, zmieniając je w plan filmowy dla marzenia o posiadaniu szczęśliwej rodziny. Swoimi mocami zmieniania rzeczywistości przywraca do życia Visiona, a następnie tworzy… dwójkę ich dzieci. W finale serialu traci całą trójkę, zyskuje jednak potęgę Scatlett Witch oraz dostęp do mrocznej czarodziejskiej księgi, Darkhold. Pamiętajcie więc, że to właśnie tę Wandę zobaczycie w „Doktor Strange w Multiwersum Obłędu”. Twórcom filmu udało się brawurowo połączyć kameralny dramat z rozróbą na skalę multiwersum. Takie rozwiązanie dało też Elizabeth Olsen okazję do zabłyśnięcia w pełni – rzadko kiedy produkcje MCU pozwalają aktorom na ukazanie tak szerokiej gamy aktorskich umiejętności. Dwójce Avengers towarzyszy też nowa w MCU postać, grana przez Xochitl Gomez America Chavez. Jej postać została sprawnie napisana, a sama aktorka posiada naturalną charyzmę, dzięki której America bardzo szybko zyskuje sympatię widza.

Od kilku lat zdarza mi się, z różnym natężeniem, narzekać na efekty specjalne jakie pojawiają się w filmach Marvela. Często są one niedopracowane i najzwyczajniej w świecie brzydkie (jak chociażby w „Czarnej Panterze”), czego „szczytowym” osiągnięciem był „Spider-Man: Bez drogi do domu”) i jego finalny akt. Na szczęście o efektach w „Doktor Strange w Multiwersum Obłędu” mogę się wypowiadać jedynie pozytywnie. Świetnie wypadają zarówno wielkie mackowate stwory, przeloty przez multiwersum, jak i horrorowe elementy. Szczególnie te ostatnie robią wrażenie, widać, że nad specami od efektów stał Sam Raimi i kontrolował każdy detal, nie pozwalając na zepsucie jego pomysłów. Na osobne zdanie zasługują pojedynki magów – jakże daleko odeszliśmy od walki na niewidzialne podmuchy powietrza z „Drużyny Pierścienia”… Starcia adeptów magii bywają niezwykle kreatywne, a pewna scena w której dużą rolę odgrywa muzyka, przejdzie do historii kina. Czapki z głów! A skoro już jestem przy muzyce, wielkie brawa należą się również odpowiedzialnemu za nią Danny’emu Elfmanowi – ścieżka dźwiękowa jest znakomita i z przyjemnością wrócę do niej poza seansem. Tajemnicza, epicka, przerażająca, kameralna – muzyka cudownie podkreśla tu wszystkie aspekty filmu, ale oddaje je także bez obrazu.

Uwielbiam być pozytywnie zaskakiwany, a „Doktor Strange w Multiwersum Obłędu” sprawił, że dostałem naprawdę potężną dawkę radochy w miejscu, w którym spodziewałem się tylko rozczarowania. To niezwykle autorska produkcja, w dodatku przywracająca blask reżyserowi, na którego chwalebny powrót czekałem od bardzo dawna. Łączy kameralne, ludzkie dramaty, z widowiskowością superbohaterskiego kina, miesza to wszystko w wielkim garze horroru, a liczne cameo są dokładnie tym, czym powinny być – świetnie dobranymi przyprawami. To najlepsza produkcja MCU od lat (i jedna z najlepszych w tym uniwersum w ogóle), która powinna zapewnić wam w kinie masę radochy. Bylebyście nie szli z dziećmi, bo będziecie musieli szybko opuścić salę kinową. Wielka szkoda, że dla czerpania z seansu pełnej radości, warto znać serial, którego polski widz nie może legalnie obejrzeć.