Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Konsole, Recenzje

Recenzja: Mafia: Definitive Edition

Do mojego pierwszego kontaktu z dziełem Illusion Softworks (przemianowanego w 2008 roku na 2K Czech) doszło w grudniu 2000 roku za sprawą wyjątkowo bliskiego mojemu sercu pisma „Secret Service”. Niemalże przyklejony do szyby kiosku wgapiałem się w okładkę numeru #85, składającą się głównie z trzymającego tommy guna gangstera i napisu „Św. Mikołaj nie żyje”. Zainteresowany do granic, chłonąłem co się tylko dało na temat nadciągającej gry i nawet debiutujące w 2001 roku „GTA III” nie zatarło tego konkretnego wspomnienia. Nadszedł rok 2002 i na ledwo dającym sobie radę z wymaganiami sprzętowymi pececie zasiadłem do upragnionej gry… po czym natrafiłem na mur w postaci przeklętego wyścigu (choć po dłuższym czasie i niezliczonej ilości prób udało się go ukończyć). Teraz, niemal dwadzieścia lat później, przyszła pora na rewanż. Hangar 13 wypuścił na rynek zremasterowaną wersję ukochanego przez wielu tytułu, okraszając go dopiskiem „Definitive Edition”. Pamiętając niezbyt… udane wydanie „Mafii II” sprzed kilku miesięcy (choć gwoli ścisłości – to nie było robione przez Hangar, a zlecone na zewnątrz ekipie D3T) zasiadłem do gry. Trzy dni później patrzyłem na napisy końcowe, ocierając łezkę wzruszenia.

Nie musiało wiele kawy z kubka upłynąć nim dałem się porwać niesamowitemu klimatowi czasów prohibicji w USA. Chwila zastanowienia nad wyborem poziomu trudności (oczywiście, że klasyczny) i już pędziłem w skórze Tommy’ego Angelo ulicami Lost Heaven. Ostrzeliwana przez chłopaków Dona Morello taryfa z gracją rzuconej cegłówki ślizgała się po ulicach miasta, a ja z coraz szerszym uśmiechem pozwalałem się porwać odświeżonej i bardzo przyjemnej dla oka opowieści. Ekipa z Hangar 13 bardzo odpowiedzialnie podeszła do tematu przeniesienia kultowego tytułu do współczesności. Zamiast majstrować przy ukochanej przez wielu kampanii, a co za tym idzie, ryzykować spektakularną porażkę, postanowili zachować oryginalną opowieść, twórcze zapędy skupiając głównie wokół drugo- i trzecioplanowych postaci. Dzięki temu historia wciąż potrafi zachwycić, rozbawić, chwycić za serce, czy wycisnąć łzę, ale też nabrała więcej głębi. Dotychczas pozostający w cieniu bohaterowie (o ile można nazwać tak mafiozów, zabójców i ludzi obracających się w tego rodzaju środowisku) za sprawą garści scen nieoczekiwanie zyskują na znaczeniu. Doskonałym przykładem jest tutaj Sarah Marino (później Angelo). Córka barmana w knajpie Dona Salieri, która w oryginale pojawiła się na jedną misję, by później przewijać się tylko w dialogach innych postaci, w remake’u znajduje się w większej liczbie ujęć, w których potrafi być troskliwa, opiekuńcza, ale też silna i nieugięta (co widać, gdy sprzedaje jednemu ze zbirów kopniaka w krocze). Podobnym zabiegom poddano większość postaci. Poza sztandarowym duetem Paulie-Sam oraz samym Donem Salieri, znacznie bardziej przypadła mi do gustu postać Franka Colletti, drugiego po bogu w organizacji, consigliere sprawującego nadzór nad finansami. Ta początkowo zdystansowana postać krok po kroku odsłania się przed Tommym, udzielając istotnych rad oraz snując opowieści o przeszłości z Donem, koncentrując się na pewnym psie. Budująca się kilka godzin więź sprawia, że pewne rozstanie na lotnisku jest wyjątkowo trudne. Ba, nawet tak niewiele znacząca postać jak szofer Dona, Carlo, czy włamywacz Salvatore, dostali więcej czasu oraz zestaw cech, wyróżniających ich spośród zastępów bezimiennego mięsa armatniego.

Jest to tym bardziej istotne, że odświeżona „Mafia” wyróżnia się na tle współczesnych tytułów z otwartym światem naciskiem kładzionym na fabułę. Opowieść, podobnie jak w 2002 roku, jest tu najważniejsza i wszystko jest jej podporządkowane. Można zapomnieć o dziesiątkach godzin spędzanych na zbieractwie, czy wykonywaniu oklepanych do granic zadań pobocznych. Nie znajdziemy tutaj odkładania wojny gangów na później, bo akurat trzeba porobić kilka kursów ambulansem, czy inną taryfą. Ma to swoje plusy, ale i minusy. Plusem zdecydowanie jest utrzymywanie odpowiedniego tempa historii oraz ładunku emocjonalnego. Minusem, ponad wszelką wątpliwość, jest uczucie pustki przedstawionego świata. Lost Heaven wydaje się być… martwe. Trzeba tutaj przytoczyć sequel Mafii, mogący być wzorem odpowiedniego wyważenia aktywności pobocznych z ciekawą fabułą (choć, moim skromnym zdaniem, gorszej od oryginału). W drodze na i z misji Vito nie tylko może wydać zarobione w pocie czoła pieniądze na nowe ciuchy i sprzęt, ale też sprzedać samochody u dwóch odbiorców, czy po prostu… obrabować odwiedzone wcześniej sklepy, punkty gastronomiczne i stacje benzynowe. Nie wspominając nawet o możliwości zwiedzania pięciu różnych mieszkań i zbierania znajdziek (pominę milczeniem temat 189 plakatów z remastera). Sprawiało to wszystko wrażenie żyjącego miasta, nie posuwając jednocześnie zadań pobocznych do ekstremum, jak uczynił to inny tytuł Hangaru 13 – „Mafia III”. Niestety, remaster jedynki w tej kwestii pozostawia sporo do życzenia.

Choć samo miasto i jego okolice wyglądają świetnie, tak sprawiają wrażenie opustoszałych. Owszem, po ulicach przemieszczają się różnej maści pojazdy, a chodniki zapełniają NPC, ale wystarczy oddalić się nieco od centrum i zamiast tętniącego życiem przedmieścia znajdujemy opuszczone domy i może ze dwa miejsca, które odwiedzamy w trakcie fabuły. Doskonałe miejsce do zgubienia pościgu, ale poza tym – zmarnowany potencjał. Drugim z najbardziej palących problemów tytułu jest walka. Przeniesienie gry do współczesnych standardów przyszło w zestawie z systemem osłon, nieobecnym w oryginale. Jego brak tam śrubował poziom trudności, tutaj sprowadza strzelanie do dobrze znanego współczesnym graczom sposobu na wrogów. Przykleić się do najbliższej przeszkody, zaczekać aż przeciwnik zacznie przeładowywać, otworzyć ogień. Nawet na klasycznym poziomie trudności wrogowie nie wykazują się inicjatywą w oskrzydlaniu i wykorzystywaniu przewagi liczebnej (pomijając niemilców dzierżących kije baseballowe – ci potrafią zaskoczyć agresją). Dochodzi tu do scen znanych z wspomnianej wyżej „Mafii III”, gdzie gracz cierpliwie czeka na okienko w deszczu ołowiu, by jednym strzałem w głowę odfajkować wroga i wrócić do ukrycia. Eliminuje to lwią część wyzwania, choć i tak nadludzka celność SI, brak regenerującego się zdrowia, możliwość noszenia tylko dwóch pukawek i bardzo ograniczona ilości amunicji do spółki wysłały mnie do ekranu ładowania więcej razy niż gotów jestem przyznać. Warto tutaj zwrócić także uwagę na model jazdy, a właściwie dwa modele.

Pierwszy, klasyczny, będący również obowiązkowym elementem klasycznego poziomu trudności, przypomina ten z oryginału. Auta są w nim wyraźnie mniej zwrotne, a wilgotna nawierzchnia i próba wejścia w ostry zakręt ze zbyt dużą prędkością niemal zawsze kończy się wykonaniem efektownego piruetu i skoszeniem jakiegoś znaku i/lub pechowego przechodnia. Prowadzenie pojazdów w tym wydaniu wymaga więcej umiejętności, a ukończenie owianego legendą wyścigu z piątego aktu niejednemu łowcy osiągnięć napsuje krwi. Z drugiej strony mamy model „normalny”, czyli coś zbliżonego do innych gier z otwartym światem. Auta stają się bardziej zwrotne, wchodzenie w zakręty na ręcznym bezproblemowe, a wspomniany wyżej wyścig można ukończyć bez najmniejszych problemów. Pochwalić należy też policję, która w Lost Heaven pozostaje wyczulona na wszelkiego rodzaju przestępstwa. Paradujecie z wyciągniętą pukawką? Przekraczacie prędkość? Doprowadzacie do wypadku? Niebiescy z całą pewnością wezmą was na cel… no, chyba że wymuszacie pierwszeństwo na skrzyżowaniach, albo jedziecie pod prąd. Wtedy im wszystko jedno.

Choć „Mafia: Definitive Edition” nie jest grą idealną, tak skłamałbym pisząc, że nie okazała się jednym z najbardziej pozytywnych zaskoczeń roku. Ta utrzymana w klimatach „Ojca Chrzestnego” i „Chłopaków z ferajny” opowieść nie zestarzała się ani trochę, zapewniając świetną rozrywkę na około piętnaście godzin. Jeśli nie jesteście absolutnymi purystami i zmiany względem oryginału nie wywołują u was reakcji alergicznej, to możecie ze spokojnym sumieniem sięgnąć po to wydanie. Hangar 13 wykonał kawał dobrej roboty, dzięki czemu z nową nadzieją mogę wyglądać zapowiedzianej już czwartej odsłony zapoczątkowanej w 2002 roku serii.