Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Film, Recenzje

Recenzja przedpremierowa: Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni

Nie mogę powiedzieć, żeby materiały, którymi Marvel reklamował „Shang-Chi i legendę Dziesięciu Pierścieni” wzbudziły we mnie duży entuzjazm wobec tej produkcji. Szykowałem się na zmieszane z superbohaterszczyzną porządne kino kopane w azjatyckim stylu, tymczasem zwiastuny pokazywały raczej kolejny klasyczny Marvelek, z tym samym sposobem kręcenia scen akcji, humorkiem, itd. Moje emocje dodatkowo ostudził seans „Czarnej Wdowy”, po którym zacząłem się zastanawiać, czy kolejna faza MCU w ogóle będzie w stanie mnie zainteresować. Tym bardziej byłem więc zdziwiony, kiedy na początku seansu „Shang-Chi i legenda Dziesięciu Pierścieni” na mojej twarzy zagościł szeroki uśmiech, i pozostał już na niej niemal do końca projekcji.

Już jedna z pierwszych scen pokazuje bowiem, że o ile zwiastun (a także plakat, itd.) Marvel przygotował w taki sam sposób jak każdej innej produkcji w ramach MCU, tak sam film zdecydowanie odróżnia się od reszty uniwersum. Pokazuje to już jedna z pierwszych scen, w której obserwujemy rodzący się romans dwójki bohaterów. Nie jest on jednak ukazany w formie rozbudowanego dialogu – tu wszystko dzieje się w trakcie walki w stylu chińskich produkcji wuxia. Sposób w jaki bohaterowie wyprowadzają ciosy, wstają, blokują i unikają – to opowiada nam o rodzącej się miłości więcej, niż każda inna produkcja MCU do tej pory. I już dla samej tej pięknie nakręconej sceny warto byłoby wybrać się do kina.

Na szczęście poziom filmu po prologu nie spada. Pierwszy akt pozwala nam lepiej poznać głównego bohatera oraz jego przyjaciółkę Katy, i tu ponownie czekało mnie miłe rozczarowanie. Po kampanii reklamowej wydawało mi się, że postaci grane przez Simu Liu i Awkwafinę będą kolejno – protagonistą bez charakteru oraz irytującym comic reliefem, tymczasem nic podobnego nie ma miejsca. Shang-Chi w wydaniu Liu jest charyzmatyczny, a aktorowi znakomicie udaje się oddawać emocje jakie targają głównym bohaterem. Awkwafina również miała gdzie się wykazać, ponieważ Katy jest pełnoprawną bohaterką, z własnym charakterem i drogą, którą musi przejść. W dodatku chemia pomiędzy wspomnianą dwójką jest znakomita. Obydwoje nie mają jednak żadnych szans, kiedy na scenie pojawia się Wenwu, grany przez Tony’ego Chiu-Wai Leunga. Dawno minęły już czasy, kiedy Marvel znany był z tego, że villaini w jego filmach to najsłabsza część filmów, a postać Wenwu jest ukoronowaniem trendu na pisanie ciekawych antagonistów. Właściwie ciężko go nawet określić tym mianem – to postać niejednoznaczna, wymykająca się łatwej ocenie, a tę wielowymiarowość udało się aktorowi fantastycznie oddać na ekranie. Biorąc pod uwagę, że Marvel rozbudowuje swoje serialowe imperium, będę ściskał kciuki za powstanie serialu o Wenwu. Facet ma jakiś tysiąc lat, jest więc w czym wybierać!

Tak jak wspominałem we wstępie, po „Shang-Chi i legendzie Dziesięciu Pierścieni” spodziewałem się przede wszystkim znakomitych scen akcji, odwołujących się do kina kopanego rodem z Azji i moje oczekiwania w tym względzie zostały w pełni zaspokojone. Oprócz opisanej wcześniej sceny w stylu wuxia, nie brakuje też walk przywodzących skojarzenie z filmografią Jackiego Chana. Dynamiczne, efektowne, z pełnym wykorzystanie scenografii i rekwizytów, oraz – co najważniejsze – w końcu nakręcone i zmontowane przez kogoś, kogo wymiana ciosów trwająca dłużej niż trzy sekundy nie przyprawia o ból głowy. Tutaj nareszcie możemy zobaczyć całe sekwencje ciosów, w jednym ujęciu, bez ciągłych cięć. Bez wątpienia mamy tu do czynienia z najlepszymi scenami walki w historii MCU (a przynajmniej w jego kinowej części, wśród seriali znajdziemy pretendenta w „The Falcon and the Winter Soldier”). Szkoda, że najwyższego poziomu nie udało się utrzymać do samego końca, bo do finału mam kilka uwag. Żeby nie wchodzić w spoilerowe szczegóły, ograniczę się do stwierdzenia, że brak fizycznie zbudowanego planu psuje immersję, a i same akcenty na końcu dałoby się rozłożyć lepiej. Nie są to jednak na tyle duże wady, żeby zepsuć radość z seansu.

Po nijakiej kampanii, zapowiadającej kolejnego typowego Marvelka, z typowymi marvelowymi bohaterami, typowym dla Marvela humorkiem, typowymi dla Marvelka scenami walki, dostaliśmy jedną z najoryginalniejszych pozycji w całym MCU. Film mocno odświeżający całe uniwersum, mający na siebie pomysł, który udało się znakomicie zrealizować. Po „Czarnej Wdowie” zastanawiałem się, czy w ogóle będę miał ochotę obejrzeć kolejną pozycję z MCU, po „Shang-Chi i legendzie Dziesięciu Pierścieni” nie mogę doczekać się ponownego seansu!