Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Film, Recenzje

Recenzja: Spider-Man: No Way Home

Przyznam, że choć Spider-Man w interpretacji Toma Hollanda jest moim ulubionym, przed premierą najnowszej części miałem sporo obaw. Zwiastuny (szczególnie drugi) wyglądały po prostu okropnie, z niedokończonymi efektami specjalnymi, kiepsko usuniętymi postaciami, o których i tak internet od dawna wiedział, że się tu pojawią, itd. W dodatku to co mogliśmy na podstawie trailerów wywnioskować na temat fabuły, niespecjalnie mi się podobało. I choć mnóstwo z wymienionych powyżej rzeczy niestety znalazło się również w filmie, to z seansu wychodziłem uśmiechnięty od ucha do ucha.

Tym razem Peter wpakował się w naprawdę potężne kłopoty. W wyniku opublikowanego przez Mysterio filmiku, cały świat poznaje jego tożsamość, w dodatku obwiniając go o morderstwo. Ludzie, jak to dzieje się obecnie przy każdym ważnym zdarzeniu, dzielą się na dwa skrajne obozy, zmieniając życie Petera, Neda i MJ w piekło. Po pomoc Peter udaje się do Doktora Strange’a, co wywołuje całą lawinę wydarzeń na międzywymiarową skalę. Marvel na dobre wszedł już w serialach w zabawy związane z multiwersum i alternatywnymi rzeczywistościami, a teraz pierwszy raz w MCU mamy okazję zaobserwować to zjawisko na dużych ekranach. Z plakatów (wyjątkowo szkaradnych) zerkają więc na nas łotrzy z innych filmów z Pająkiem, w zwiastunie „Morbiusa” widzimy Vulture’a z MCU, a w scenie po napisach z „Venoma 2” mamy okazję zaobserwować, jak symbiont razem z Eddiem wpadają do MCU. Dzieje się. Bardzo więc obawiałem się, że całe to multiwersowe zamieszanie zamieni się w jednej wielki festiwal cameo, w którym stracimy gdzieś to, co czyniło poprzednie filmy ze Spider-Manem tak dobrymi – opowieść o dorastającym chłopaku i grupie jego bliskich, który pomimo ogromnej odpowiedzialności jaka spoczywa na jego barkach, stara się prowadzić dobre i normalne życie. Moje obawy okazały się nieuzasadnione – to cały czas jest opowieść o Peterze Parkerze, którego zdążyłem tak mocno polubić, i nie gubi tego rdzenia ani razu, nawet pomimo licznych rozpraszaczy.

Bo fabuła tego filmu przypomina trochę potrawę, do której wrzuciliśmy wszystko, co było w lodówce. Ser żółty pojutrze może już zmienić się w pleśniowy? Do gara! Mięsko z podejrzanym kolorem? Po obróbce termicznej będzie dobre! Cukierki krówki które zostały po Halloween? A co tam, przecież krówki są dobre. Mam wrażenie, jakby scenarzyści napisali historię o Peterze, zostawili ją w jakimś zbiorczym folderze, a następnie wszyscy zaangażowani w produkcję – producenci, reżyser, aktorzy – dopisali sobie po scence lub dwóch. To nie jest „Spider-Man: Into the Spiderverse”, w którym nie ma ani jednej zbędnej linijki dialogu i wszystko składa się w imponującą całość. „Spider-Man: No Way Home” to gigantyczny bałagan, ale bije z niego taka miłość do głównego bohatera, że każdy fan Pająka będzie zachwycony.

Niestety nawet po założeniu różowych okularów nie da się nie zauważyć, że od strony technicznej „Spider-Man: No Way Home” to jedna z najgorszych superprodukcji od lat. Żenadometr osiąga szczyt skali szczególnie w trzecim akcie, który wygląda gorzej, niż starcie armii Gungan i droidów na Naboo, w „Mrocznym Widmie” z 1999 roku. Gorzej, bo tam chociaż akcja działa się za dnia i była dobrze oświetlona. Tutaj oglądamy tylko kolejne brzydkie animacje na tle jakiejś bitmapy z painta, a wszystko to skąpane w ciemnościach. Podobnie jest z muzyką – momentami miałem wrażenie, że kopia dostarczona do kina to jakaś wstępna wersja, w której edytorzy zapomnieli dodać podniosłej muzyki, kiedy aż się o to prosi. Biorąc pod uwagę gigantyczne zainteresowanie najnowszym filmem z Pająkiem, a także spadającą od lat jakość efektów specjalnych w filmach (szczególnie tych z MCU) oraz problemami jakie dotknęły wytwórnie w czasie pandemii, obawiam się, że będzie pod tym względem tylko gorzej. Jeśli korporacje zobaczą, że można wypuścić coś, co momentami wygląda jak robione przez stażystów z bezpłatnym oprogramowaniem i liczyć zyski z kin w miliardach dolarów, źle się to dla nas jako widzów skończy.

„Spider-Man: No Way Home” to jedna z tych produkcji, na które warto iść szybko po premierze – kiedy jeszcze internet do reszty nie zespoilował wam wszystkiego co się w filmie pojawia, kiedy ludzie na sali mogą krzyczeć „wow!”, zaskoczeni kolejnymi wydarzeniami. Podejrzewam, że ten film nie zestarzeje się najładniej (nie tylko ze względu na efekty specjalne), więc póki jeszcze nie zamknięto do kin, dajcie sobie te dwie godzinki radości i idźcie na seans. To cudowna laurka dla wszystkich fanów Pająka, w sumie będąca jak sam Peter Parker – jego życie to jeden wielki bałagan, ale wkłada całą energię i mnóstwo serducha w to, żeby uszczęśliwiać ludzi wokół. Choć jego mieszkanie wygląda jak ruina. I towarzyszy mu mnóstwo suchych żarcików. Ale i tak go kochamy.