Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Konsole, Recenzje

Recenzja: Wolfenstein Youngblood

„Wolfenstein” to bez wątpienia legendarna seria. Do dziś pamiętam, jak z wypiekami na twarzy krążyłem po kolejnych poziomach odsłony z 1992 roku dusząc spację (bo ta odpowiadała za otwieranie drzwi, w tym i sekretów), nie wspominając nawet o zmaganiach z żywymi trupami w „Return to Castle Wolfenstein”, czy rewelacyjnym multi z „Enemy Territory”. Nie trzeba więc chyba dodawać, że gdy po pięciu latach posuchy MachineGames postanowiło dać growemu światu „The New Order” byłem wniebowzięty. Może właśnie przez ten pełen nostalgii bagaż moja przygoda z „Wolfenstein Youngblood” pozostawiała wiele do życzenia, budząc raczej skojarzenia z „Homefront: The Revolution” niż poprzednimi odsłonami.

Szkoda, ponieważ sama fabuła zapowiadała się interesująco. Od wydarzeń z „The New Colossus” minęło około dwadzieścia lat i choć spora część świata pozostaje wolna od nazistów, tak Europa wciąż tkwi pod butem reżimu. Siwizna i strzykanie w kościach nie powstrzymuje jednak Williama B.J. Blazkowicza przed potajemną wyprawą do Paryża, gdzie wciąż można znaleźć spory zapas nazistowskich tyłków do skopania i głów do odstrzelenia. Zirytowane tym, że nikt nie pali się do poszukiwań bohatera walki o wolność, bliźniaczki Williama i Anyi, Jessica i Sophia, wspierane przez Abby (córka Grace Walker, która zamieniła dowodzenie Nowojorską komórką ruchu oporu na szefowanie FBI) samodzielnie wyruszają do Neu-Paris. Przyznam, że gdy tylko dowiedziałem się, że w „Youngblood” przyjdzie nam kierować krokami córek państwa Blazkowicz-Oliwa, byłem więcej niż zainteresowany. Nowe pokolenie, które w genach ma zamiłowanie do eksterminacji nazistów? Od najmłodszych lat szkolone w strzelectwie, przetrwaniu i walce wręcz? Miód! Nie wspominając nawet o tym, że MachineGames doskonale wie jak pisać twarde postaci kobiece, tworząc choćby wspomnianą wyżej Anyę Oliwę, chodzącą definicję określenia „badass”, ratująca graczom tyłek od „The New Order”, nie wspominając nawet o pamiętnej scenie z „The New Colossus”, gdzie ciężarna Anya wspomaga Blazkowicza, przy okazji eliminując oddział piechurów, po czym, prowadząc ogień z dwóch karabinów na raz (topless i w deszczu juchy!) eliminuje Panzerhunda. Niestety, w „Youngblood” ze świecą szukać takich naładowanych akcją scen.

Mój entuzjazm zaczął niebezpiecznie pikować w momencie, gdy siostry… otworzyły usta. Pamiętacie przerywniki z poprzednich produkcji MachineGames? Tworzyły one brudny, brutalny i intrygujący świat, gdzie garstka starała się stawić opór bezwzględnemu Behemotowi, a każdy ich oddech mógł być ostatnim. Bliskość śmierci sprawiała, że ich zachowania były skrajnie przerysowane, ekstremalne, co znajdowało swój wydźwięk w przerywnikach filmowych, jak chociażby słynna scena z filozoficzną dysputą jazzem granym w tle strzelaniny. Zamiast tego, otrzymujemy idiotyczny rechot wywołany tym, że jedna z sióstr połknęła kawałek mózgu zabitego przed chwilą człowieka oraz durnowate scenki w windzie (pamiętacie ukrywające ekrany ładowania windy z „Mass Effect”? W „Youngblood” zaliczają powrót). Próżno szukać głębi, zagrożenia, czy powagi, a humor z absurdalnie przerysowanego zmienił się w prostacki. Samodzielna wyprawa sióstr i kumpeli-nerda zdaje się być ciągiem kiepskich żartów i niezbyt udanych scenek dogryzania sobie przez rodzeństwo. Sytuacji nie ratuje nawet główny zły, którego przez lwią część gry zwyczajnie brak (Frau Engel i Totenkopf się w grobach przewracają), a gdy już się pojawia, to nie robi nic, by zapaść w pamięć. Ba, gdy docieramy do finału, to oczekujące nas tam starcie wygląda niemal jak… to z otwierającej grę misji. Swoją drogą, chyba jedynej zawierającej ducha poprzednich części. Chwila, gdy siostry trafiają na pokład nazistowskiego sterowca z zadaniem pozbycia się przybywającego do Neu-Paris komendanta pozwala poczuć smak „Wolfensteinów”. Sprawnie zaprojektowana misja pozostawiająca miejsce zarówno na ciche, jak i bardziej wybuchowe rozwiązania, a wszystko to zostaje zwieńczone starciem z bossem o odpowiednim stopniu trudności. Niestety, szybko okazuje się, że sprawdzone rozwiązania zostały porzucone na rzecz, miejmy nadzieję przelotnego, romansu z wpół-otwartym światem oraz robionymi na jedno kopyto, pozbawionymi jakiegokolwiek tła fabularnego, misjami.

W „Wolfenstein: Youngblood” Neu-Paris podzielono na trzy rejony, każdy z zestawem proceduralnie generowanych misji oraz fortecą do zdobycia. Innymi słowy, standard w tego typu grach. Nie byłoby to jeszcze takie złe, gdyby nie kilka wątpliwych decyzji MachineGames. Po pierwsze, zadania fabularne, poboczne i generowane w czasie rzeczywistym często kierują gracza w jedno i to samo miejsce. Niejednokrotnie kończyłem radosną rzeź nazistów w jednej lokacji tylko po to, by po paru minutach dostać polecenie powrotu w tamto miejsce, bo komuś się przypomniało, że jest tam ważna dyskietka, albo cel do zlikwidowania. Zwykle kończyło się to westchnięciem i koniecznością powtórki z wybijania żołnierzy wroga. Tutaj pojawia się drugi problem tytułu. Przeciwnicy respawnują się w zastraszającym tempie i to bez wychodzenia z danej dzielnicy. Sprowadza się to do tego, że ciągle zabija się tych samych wrogów w tych samych miejscach, traktując ich bardziej jako przeszkodę niż wyzwanie. Tym bardziej, że nic nie stoi na przeszkodzie, by cały ten majdan zwyczajnie przebiec. Pewnie, wróg podniesie alarm, wystrzeli kilka razy, ale wystarczy skręcić za róg, by żołnierze i drony zaprzestali pościgu. Nuda. Ostatnim z palących problemów „Youngblood” jest ekspozycja towarzysząca kolejnym misjom, a raczej jej brak. Będąc w paryskich podziemiach (swojego rodzaju baza wypadowa do działań na powierzchni) można podejść do oczekujących na nasze zainteresowanie zleceniodawców i po naciśnięciu guzika otrzymać niczym niewyróżniające się zadanie plus kilka słów na jego temat. Ale nie łudźcie się, opisy nie mają znaczenia i nie składają się na większą całość. Zapomnijcie więc o wciągającym tle fabularnym, czy zapadających w pamięć misjach. Są one tak samo bezpłciowe, jak otrzymane przez radio polecenie udania się do szpitala po raz nasty, bo ktoś zapodział tam dyskietkę…

Jeśli gra leży fabularnie, to może mechanicznie jest lepiej? W końcu poprzednie odsłony serii od MachineGames oferowały bardzo przyjemny system strzelania, jeden z najlepszych w obecnej generacji shooterów, gdzie każda pukawka miała własny charakter, a cicha eliminacja wrogów była równie miodna, co rozwałka na całego. Całe szczęście, w tym przypadku nic się nie zmieniło. Wparowanie do pomieszczenia pełnego nazistów z Hammergewehrem, czy Sturmgewehrem wciąż daje tyle samo frajdy, a testowanie nowych broni, do spółki z rozwijaniem ich możliwości zapewnia co najmniej kilka godzin radochy… która szybko jest gaszona przez dziwaczny system pancerzy przeciwników. Dwa rodzaje pancerzy, oznaczone wąskimi i szerokimi prostokątami, z czego każdy jest odporny na obrażenia zadawane niewłaściwą bronią. Prowadzi to do dziwacznych sytuacji, gdzie w samym środku walki trzeba przeglądać arsenał w poszukiwaniu odpowiedniej pukawki i biada nam, gdy akurat skończył się konkretny rodzaj amunicji… zamiast strzelać mrużymy oczy i staramy się dojrzeć małe prostokąty nad głową wroga. Po czym zaczynamy strzelać z pistoletu, bo karabin maszynowy jest nieskuteczny. Logika pełną gębą.

Ciężko nie odnieść wrażenia, że niemal wszystkie problemy w „Wolfenstein: Youngblood” tkwią w romansie z trendem wydawania gier jako usługi. Możliwość wyzwalania dzielnic w dowolnej kolejności wymusiła brak ciekawszej historii, a grindowanie waluty w postaci srebrnych monet (służących do kupowania różnej maści ulepszeń oraz wspomagaczy) potrafi być niezwykle upierdliwe. Nie można natomiast zapomnieć, że MachineGames i Bethesda ograniczyli mikrotransakcje do kosmetyki w postaci pancerzy i gestów, co zasługuje na pochwałę. Szczególnie, że niejeden deweloper skusił się na oferowanie możliwości ominięcia grindu za prawdziwe pieniądze. Ba, sama Bethesda pod tym względem zaszalała w niesławnym „Fallout 76”. Kilka miesięcy po wydaniu, ale jednak. Możliwe zresztą, że w wypadku omawianego tytułu mikrotransakcje na szerszą skalę również pojawią się w jednej z nadchodzących aktualizacji, kiedy już minie okres ukazywania się recenzji…

Kończąc, pozwolę sobie jedynie zauważyć, że nawet jeśli wymienione wyżej wady „Youngblood” was nie odstraszają, ale nie macie drugiego gracza do zabawy, lepiej sobie ten tytuł darujcie. Zabawa w pojedynkę, z botem jako towarzyszem, jest źródłem ogromnych frustracji. Kierowana przez SI siostra inteligencją graniczy z płytą chodnikową, a jedyną jej rolą jest pakowanie się w sam środek wymiany ognia i strzelania w powietrze… po czym wołania o pomoc, gdy zostaje powalona. Z przyjemnością bym to zignorował, gdyby nie fakt, że jej śmierć oznacza koniec gry i powrót do ostatniego punktu zapisu… bez odnowienia amunicji. Irytujące, zwłaszcza podczas potyczki z ostatnim bossem, dość trudnej nawet z pełnym zapasem zdrowia, pancerza i naboi. Festiwal frustracji znika w momencie, gdy za sterami siada drugi gracz, a nudnawa gra zaczyna nabierać rumieńców – jak każda produkcja, w której możemy się bawić wspólnie ze znajomym. Sztuczne, płaskie charaktery sióstr nie dorastają do pięt przekomarzaniu z kumplem/kumpelą przy piwie. Tylko i wyłącznie w tej formie „Wolfenstein: Youngblood” jest tytułem strawnym, a powtarzalne misje przestają aż tak uwierać. Co cieszy, w kosztującej około 40 złotych więcej edycji Deluxe otrzymujecie tzw. Buddy Pass, co pozwala grać ze znajomym nieposiadającym własnej kopii. Jeśli jednak nie macie pod ręką drugiej osoby do zabawy, z czystym sumieniem możecie sobie darować ten tytuł. Stracicie co najwyżej kilka godzin szarpania się z botem i biegania po wyglądających jednakowo uliczkach Neu-Paris.