Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Film, Recenzje

Shazam! czyli parę słów o nowym filmie

Nie ma co ukrywać – kinowe starania DC Comics pozostawiają sporo do życzenia. Podczas gdy superbohaterowie z Domu Pomysłów rozgrzewają się przed wieńczącym jedenaście lat budowania uniwersum starciem z Szalonym Tytanem, Wonder Woman oraz Aquaman dopiero uporali się z supłem na sznurowadłach i zaczęli truchtać za peletonem. Wybierając się w sobotę na reżyserowanego przez speca od horrorów, Davida F. Sandberga, „Shazama!” nie miałem szczególnie wygórowanych oczekiwań. Nastawiałem się na solidnie zrobiony film kontynuujący lżejszy ton ustawiony przez Arthura Curry’ego i… szybko okazało się, że otrzymałem to i wiele więcej – naładowaną pozytywną energią, superbohaterską wersję „Dużego” z 1988 roku, czerpiącą pełnymi garściami z wydanego w Polsce przez Egmont w 2015 roku komiksu.

Fabuła filmu dość dokładnie trzyma się komiksowego pierwowzoru, nie licząc wątku Czarnego Adama, choć jego obecność została wyraźnie w filmie zaznaczona. Billy Batson (Asher Angel) to podręcznikowy przykład łobuza, który pod wierzchnią warstwą obojętności skrywa potrzebę przynależenia. Mając na koncie kilka rodzin zastępczych i tyle samo ucieczek, czternastoletni już chłopak nie ustaje w poszukiwaniach matki, Marylin Batson, z którą został jako kilkulatek rozdzielony w wesołym miasteczku. To właśnie w wyniku jednej z takich eskapad Billy trafia do rodziny Vasquezów i tym samym pakuje się w sam środek kłopotów z magią i piorunami w tle. Dom nowych opiekunów Batsona, Rosy i Victora (Marta Milans i Cooper Andrews) aż tętni życiem. Od progu na Billy’ego rzuca się kilkuletnia Darla Dudley (Faithe Herman), wścibska, przytulaśna gaduła, która kradnie niemal każdą scenę w której się znajduje. Drugi pod względem wieku, Eugene Choi (Ian Chen) jest tak pochłonięty graniem, że ledwo zauważa która jest godzina, a co dopiero nowego przyrodniego brata. Następny w kolejce, Pedro Peña (Jovan Armand) okazuje się być nieśmiałym chłopcem z dość konkretną nadwagą, który na powitanie nowego mieszkańca reaguje chrząknięciem. Najstarsza, Mary Bromfield (Grace Fulton) to dobra uczennica, która między nauką i próbami dostania się na wymarzony uniwersytet znajduje czas na pomaganie w domu. Ostatnim z poznanych, a jednocześnie osobą z którą Billy (oraz Shazam) poczuje największą więź jest Freddy Freeman (Jack Dylan Grazer), poruszająca się o kuli skarbnica wiedzy na temat superbohaterów, a nieco później samozwańczy menadżer Shazama. Wypełniony energią dom stoi w bezpośredniej sprzeczności z dzieciństwem doktora Thaddeusa Sivany (Mark Strong), czyli złoczyńcy z którym przyjdzie się zmierzyć świeżo upieczonemu bohaterowi.

Sivanę poznajemy jako młodego chłopca, który będąc wraz z granym przez Johna Glovera ojcem (chyba ma szczęście do grania wrednych ojców… kto pamięta Lionela Luthora z „Tajemnic Smallville”?) i starszym bratem w podróży na święta został przeniesiony do Skały Wieczności w celu odziedziczenia mocy czarodzieja Shazama. Poniżany i wyśmiewany za wiarę w magię chłopiec stanął przed możliwością spełnienia najskrytszych marzeń, tylko po to… by zostać odrzuconym jako niegodny. Wypełniony żalem i wabiony nadzieją otrzymania mocy dalece potężniejszej, Thaddeus postanawia poświęcić życie próbom powrotu przed oblicze czarodzieja, co ostatecznie mu się udaje przeszło trzydzieści lat później, w efekcie czego na świat zostaje wypuszczonych Siedem Grzechów Głównych. Ciężko ranny i zdesperowany Shazam (Djimon Hounsou) przywołuje kolejnego kandydata na Czempiona, czyli Billy’ego Batsona i dość niechętnie obdarza go mądrością Salomona, siłą Herkulesa, wytrzymałością Atlasa, mocą Zeusa, odwagą Achillesa i mądrością Merkurego.

Choć fabuła nie należy do najbardziej zaskakujących, a kolejne zwroty akcji widać na kilometr (pomijając pewien sympatyczny twist, który miłośnicy komiksu powitają z otwartymi ramionami), tak siła filmu tkwi w świetnym castingu oraz nasyceniu humorem. Zachary Levi świetnie sobie poradził we wcieleniu się w obdarzonego niemal boską mocą oraz ciałem dorosłego czternastolatka, a jego interakcja z granym przez Jacka Grazera Freddym wypada świetnie. Między aktorami wytwarza się niesamowita chemia, a znacznie młodszy i mniej doświadczony Grazer (znany choćby z „To”) w niczym nie ustępuje Leviemu (test kuloodporności i łatwopalności rządzi!). Podczas gdy „chłopcy” wykorzystują moce do zarobienia łatwej gotówki, kupowania piwa oraz odwiedzenia pewnego nocnego klubu, do widza dociera, że „Shazam!” przejawia sporo cech kina familijnego. Centralnym punktem filmu jest pojęcie rodziny widzianej oczami porzuconego Billy’ego i gnębionego przez najbliższych Thaddeusa. Sandberg do spółki z odpowiedzialnym za scenariusz Henrym Gaydenem pod płaszczykiem superbohaterszczyzny przemycają rozważania nad naturą rodziny oraz tym, czym tak właściwie jest dom. Przeplatając humor z zaskakująco poważnymi wątkami (wypadek Sivanów, czy pewna scena w bloku), Sandberg dba, by nie przegiąć w żadną stronę, serwując przyjemne, choć pozbawione większych zaskoczeń danie.

Niestety, „Shazam!” nie jest wolny od wad. Jednym ze słabszych punktów filmu, co raczej dla nikogo nie będzie szokujące, jest główny zły i to zdecydowanie nie z winy osoby się w niego wcielającej. Mark Strong to aktor, który nie potrzebuje charakteryzacji by roztaczać aurę złoczyńcy, a mimo to jego postać wypada dość blado. Choć gdy dostaje okazję do zademonstrowania kunsztu, świetnie daje sobie radę z odgrywaniem postaci pragnącej władzy tylko po to, by udowodnić bliskim, że nie jest mięczakiem. Niestety, okazji do zabłyśnięcia nie ma zbyt wiele i choć znany choćby z „Kingsman”, czy „W sieci kłamstw” stara się jak może, by wycisnąć z roli co się da – zbyt często jest ograniczany do tła dla Grzechów. I właśnie to one stanowią najsłabszy punkt „Shazama!”. Siedem Grzechów Głównych jest niczym więcej niż… marnymi efektami CGI, z których ledwo jeden przejawia cechy pozwalające rozpoznać jaki konkretnie grzech reprezentuje. Brakuje również większej ilości scen z nową rodziną Batsona, przez co niektóre sceny wypadają płasko (jak ta z Mary i pewną ciężarówką) i trudno odpędzić się od wrażenia, że potencjalnie ciekawe wątki zostały pominięte, by wrzucić sesję fotograficzną superbohatera z przypadkowymi ludźmi.

Niemniej, gdy Shazam staje do ostatecznego pojedynku z Sivaną i Grzechami, wszystkie wątpliwości idą w kąt. Tak, miejscami CGI potrafi poważnie zgrzytać, ale frajda z rozwałki, smaczków (Hadouken!) oraz nabijania się z superbohaterskich stereotypów (przemowa głównego złoczyńcy) zapewniają mnóstwo frajdy. Shazam nie jest najlepszym filmem o trykociarzach na rynku, ale bez wątpienia jest najlepszy z dotychczasowej oferty DCEU i z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że warto się na niego wybrać do kina. Sandberg świetnie wywiązał się z powierzonego zadania, co jest tym bardziej imponujące, że temat filmowego „Shazama!” był na różnych etapach produkcji co najmniej od jedenastu lat. Z przyjemnością powitam taką wersję DCEU – mniej prób stworzenia jednego uniwersum na siłę, a więcej samodzielnych, dobrych filmów! Tylko nie wychodźcie z kina przed końcem napisów! Jeśli zwiastują następnego przeciwnika Batsona, to… gratuluję decydentom odwagi. Serio, serio.

PS. Pewne skromne cameo wywołało gigantyczny uśmiech na mojej twarzy.